Quantcast
Channel: Pimposhka 2
Viewing all 340 articles
Browse latest View live

Mój elektroniczny portfel

$
0
0
Znacie to? Planujecie miesięczny budżet, przychody, rozchody, wszystko fajnie wygląda. Miesiąc powinniście zamknąć z górką. Ale kiedy kończy się miesiąc okazuje się, że jesteście na debecie. Hmmm. Kiedyś moja koleżanka w pracy powiedziała, wiesz na papierze to mamy pieniądze ale stan konta mówi co innego. 

Pieniądze mają to do siebie, że lubią się rozchodzić. Nie wiadomo na co. Nie wszystkim oczywiście i zazdroszczę ludzim, którzy potrafią utrzymać dyscyplinę w wydawaniu pieniędzy. Ja do nich nie należę. Nie mam problemów finansowych a jak mam jakiś przejściowy dołek to zawsze znajdzie się jakaś chałtura czy coś. Mam taki talent. Nie zmienia to faktu, że pieniądze rozchodzą mi się na ‘niewiadomoco’ i najnormalniej w świecie mnie to wkurza bo jednak ciężko na nie pracuję. 

Jednym ze sposobów na radzenie sobie z tą sytuacją jest noszenie przy sobie gotówki. Wyciągamy z bankomatu tyle ile chcemy wydać, wkładamy do portfela i na bierząco monitorujemy wypływ pieniędzy. Ale co z zakupami on-line? Poza tym kto w dzisiejszych czasach nosi portfel wypchany kasą? (no może poza moim kuzynem, który zawsze ma przy sobie grubą gotówkę, po prostu lubi szybko jeździć samochodem) Teraz w sklepach można nawet płacić telefonem i zegarkiem, szybko i przyjemnie. Jest to duże ułatwienie, z którego nie chcę rezygnować. 

Mniej więcej od lutego mam więc elektroniczny portfel. Założyłam sobie konto w wirtualnym banku Monzo. Monzo to nowoczesny bank, totalnie on-line, obsługiwany za pomocą aplikacji w telefonie (nie ma strony internetowej, to znaczy ma ale nie taką tradycyjną do bankowości). Do konta dostajemy kartę MasterCard, która działa w systemie ‘prepaid’ czyli ile na nią wrzucimy tyle mamy. Kartę Monzo można używać z Apple Pay czyli możemy nią płacić z telefonu, możemy też sobie załatwić debet. Będąc za granicą możemy płacić kartą bez prowizji i wyciągnąć z bankomatu do 250 funtów bez dodatkowych opłat (powyżej 250 funtów jest już opłata). 


Najfajniejsze w Monzo jest to, że nasze wydatki śledzimy na bierząco. Czyli  płacę za lancz i od razu mam wiadomość w telefonie, że tyle i tyle zeszło z konta. Dodatkowo Monzo pokazuje mi tempo wydawania pieniędzy w skali miesiąca. Czyli mam do dyspozycji pewną kwotę na 30 dni i Monzo mi mówi, 'oho wydajesz za szybko, może Ci zabraknąć do pierwszego’ albo ’Spoko, wygląda na to, że na koniec miesiąca zostanie Ci w portfelu tyle i tyle’. To jest bardzo fajna funkcja i zdecydowanie pomaga utrzymać się w ryzach. 




W aplikacji Monzo bardzo łatwo też utworzyć różne 'skarbonki' gdzie można regularnie oszczędzać. Oszczędzanie nie jest moją najmocniejszą stroną ale założyłam sobie 'świnkę-skarbonkę' gdzie trafiają drobne po zaokrągleniu kwoty, którą wydałam. W sześć tygodni świnka napęczniała do 30 funtów :)

Monzo używam do mojego ‘kieszonkowego. Czyli mam moje zwykłe konto w tradycyjnym banku, gdzie wpływa moja pensja i skąd wychodzą pieniądze na wszelkie opłaty. Co miesiąc przelewam z niego pewną kwotę na Monzo i to jest moja kasa do wydania. Czyli wszystkie lancze i kawki na mieście ale też nowe buty, ubrania, kosmetyki czy benzyna. Jednym słowem moje wszystkie wydatki poza opłatami stałymi.  Dzięki temu nie zastanawiam się już na co rozchodzą się moje pieniądze, mam wszystko czarno na białym i z pewnością wydaję teraz nieco mądrzej. Nie ma zasady ‘czego oczy nie widzą tego sercu nie żal, tylko potem płacz nad wyciągiem z karty kredytowej’ ;)*. Można też ustalić sobie miesięczny budżet w różnych kategoriach: zakupy, rozrywka, jedzenie na mieście itd. 

Jestem bardzo zadowolona z tego konta! Tak bardzo, że ostatnio zdecydowaliśmy się przenieść do Monzo również nasze wspólne konto. Otóż oprócz indywidualnych kont mamy z Jonem też konto wspólne. To z niego wychodzą wszelkie opłaty związane z domem: rata kredytu, kablówka, ubezpieczenia itd. Dodatkowo to jest konto, z którego robimy zakupy spożywcze. To jest konto z którego jeszcze szybciej uciekają nam pieniądze bo mamy trochę poczucie, że wydajemy ‘nie ze swojego’. Zastosowaliśmy więc podobną technikę jak z moim osobistym kontem. 

W dalszym ciągu mamy wspólne konto w normalnym banku. Za to konto płacimy co oznacza, że mamy dodatkowe usługi jak ubezpieczenie telefonu czy pomoc drogową. Wszystkie zlecenia stałe również wychodzą z tego konta i potrzebną kwotę przelewamy co miesiąc. Teraz nie ryzykujemy, że wejdziemy na debet. Natomiast wszelkie inne wydatki w tym zakupy spożywcze wychodzą z Monzo. Mamy wspólne sub-konto i osobne karty, wszystko obsługiwane w tej samej aplikacji. Widzimy dokładnie ile i kiedy wydajemy (oboje!). Jeśli pojawiły się jakieś dodatkowe wydatki w danym miesiącu to możemy na bierząco ‘zakleić dziurę’. Muszę przyznać, że miałam problem z zarządzaniem naszym wspólnym kontem a teraz konto zarządza się samo. 

Z tego co wiem, Monzo nie jest dostępne w Polsce. Systemy bankowe w Polsce i Wielkiej Brytanii są dość różne ale w Wielkiej Brytanii pojawiło się już kilka podobnych rozwiązań i jeśli w tym kierunku zmierza globalna bankowość to jestem pewna, że takie konta niedługo zawitają i nad Wisłę. A być może już tam są, tylko inaczej się nazywają. 

Tutaj jest strona Monzo, gdzie można uzyskać więcej informacji (klik) i otworzyć sobie takie konto. Ten post w żadnym razie nie jest sponsorowany ani nic z tych rzeczy. 

Październik miesiącem oszczędzania! Zacznijcie od Monzo!

*Niestety od samego monitoringu nie robi nam się więcej pieniędzy na koncie. Ale przynajmniej już wiemy dlaczego jest ich tak mało hi hi hi ;). 

Jak fajnie spędzić sześć godzin w Londynie

$
0
0
Londyn to takie miasto, które ma tyle do zaoferowania, że chyba nie sposób się nim znudzić i nawet mieszkając tam wiele lat codziennie można odkryć coś nowego. Jeśli zapytamy się kogoś, co warto zobaczyć w Londynie każdy będzie miał nieco inną wersję wydarzeń i nieco inne sugestie. 

Można na przykład wpaść do Loopa (po włóczki) a potem do Liberty of London do najpiękniejszej pasmanterii na świecie :). Albo trzeba koniecznie obejrzeć sztukę na West Endzie. Trzeba umówić się na herbatkę w Ritzu albo przejechać się kolejką linową nad Tamizą. A może trzeba koniecznie zobaczyć choć jeden mecz Arsenalu na Emiratach? Albo koniecznie, ale to koniecznie umówić się na ‘brafitting’ w Rigby&Peller. Albo nie, koniecznie kupić koszulę (albo cały garnitur) na Saville Row. A jak piwko to tylko w pubie na Spitalfileds. A to tylko czubek góry lodowej. Każdy ma swoją własną ‘Londyńską historię’. 

Nie znam Londynu jakoś bardzo dobrze. Mieszkałam tam kiedyś parę miesięcy, ale ze względu na brak kasy większość atrakcji pozostawała dla mnie nieosiągalna. Najlepiej znam (doskonałe zresztą) muzea, do których wejście jest bezpłatne ;). I całkiem dobrze poruszam się metrem. 

Pojawiła się okazja aby zabawić się w przewodnika. Tydzień temu odwiedziła nas Małgosia, moja koleżanka ze studiów (tych drugich, studiowałyśmy razem socjologię w Collegium Civitas). To była jej pierwsza wizyta w Wielkiej Brytanii więc koniecznie chciała zobaczyć Londyn. Postanowiłam wziąć dzień urlopu i pokazać jej to miasto.

Miałam niezłą zagwozdkę bo nie miałyśmy dużo czasu - tylko sześć godzin. Rano odwiozłam dzieci do placówki, wsiadłyśmy w pociąg i o 9:30 dotarłyśmy do stacji Marylebone w Londynie. Pociąg powrotny miałyśmy o 16:15 (aby odebrać dzieci), zero elastyczności. 

Plan był taki aby zobaczyć jak najwięcej. Przede wszystkim Małgosia była zainteresowana typowymi atrakcjami Londyńskimi podczas gdy ja chciałam choć troszkę wpleść małe Londyńskie smaczki, trochę mniej oczywiste niż ’Top 10 w Londynie’. Wymyśliłam więc dokładny plan i marszrutę biorąc pod uwagę nasze założenia i ograniczenia czasowe. Nie chciałam też, abyśmy leciały przez Londyn z językiem na brodzie. I oto co z mi z tego wyszło.

Ze stacji Marylebone przeszłyśmy piechotą do stacji Baker Street. Wsiadłyśmy w linię metra Jubilee i parę minut po 10:00 wysiadłyśmy na stacji Westminster. Kilka minut spaceru i byłyśmy już pod Westminster Abbey

Westminster Abbey to taka nasza katedra na Wawelu (tylko razy dziesięć). Jest tam pochowanych wiele koronowanych głów (np. Królowa Elżbieta Pierwsza albo Maria Królowa Szkotów) oraz znanych osób np. Isaac Newton. (Królowa Wiktoria jest pochowana w Windsorze). Pod katedrą była już niezła kolejka więc trochę się przestraszyłam ale zapytałam się osób z obsługi i powiedziano mi, że to jest krótka kolejka. Czekałyśmy jakieś 20 minut. Przeszłyśmy całą katedrę (w katedrze jest konkretna trasa więc trochę ‘idziemy z tłumem’. Obeszłyśmy katedrę w około 40 minut. Warto tam wejść. Mają ciekawe nagrobki, wiele grobowców było podwójnych czyli posągi męża i żony leżały obok siebie. Nigdzie wcześniej takich nie widziałam. Westminster Abbey była jedyną atrakcją, do której zgodnie z planem chciałyśmy wejść.



Po wyjściu z Westminster Abbey obejrzałyśmy sobie jeszcze budynek Parlamentu oraz BigBena, który niestety od roku jest milczący i szczelnie pokryty rusztowaniem. Najlepsze zdjęcia Parlamentu można zrobić wchodząc na Westminster Bridge gdzieś tak do połowy. Po drugiej stronie Westminster Bridge jest słynne młyńskie koło London Eye ale tam już nie doszłyśmy. Zamiast tego skierowałyśmy się w ulicę Whitehall, przy której znajdują się różne ministerstwa. 






Idąc Whitehall można zrobić sobie zdjęcie w słynnej czerwonej budce telefonicznej. Po drodze minęłyśmy domostwo Theresy May (póki jeszcze tam mieszka ;), czyli 10 Downing Street oraz wejście do Królewskiej Straży Konnej. Przy wejściu stoją dwa konie z jeźdźcami a za bramą jest wielki plac maneżowy. 



Whitehall kończy się placem Trafalgar Square ze słynną Kolumną Nelsona. Ale nie zatrzymałyśmy się tam, tylko skręciłyśmy w lewo na The Mall, szerokiej paradnej ulicy która prowadzi prosto do pałacu Buckingham. Po drodze mijamy pomnik Królowej matki i jej męża, króla Jerzego VI rodziców brytyjskiej królowej. 





Kilka fotek przy Buckingham Palace oraz z pomnikiem królowej Wiktorii i skręcamy do St James park. Krótki spacer parkiem (dla Małgosi to namiastka wszystkich fantastycznych Londyńskich parków) i wychodzimy przy Piccadilly. 




Mijamy słynny Hotel Ritz ale niestety nie mamy czasu na tradycyjną herbatkę. Za to zaraz obok są słynne delikatesy Fortnum&Mason i tam wchodzimy aby kupić puszkę herbaty. Gosia jest fanką herbaty a jeśli herbata w Londynie to koniecznie z F&M. 




Wątek dziewiarski. 




Idąc wzdłuż Piccadilly docieramy do Piccadilly Circus. Słynnego placu z fontanną z Amorem oraz znaną na całym świecie reklamą świetlną (taki Londyński Time’s square). Niestety zobaczyłam, że reklama świetlna miała lifting i już nie jest tak urocza jak kiedyś. To przy Piccaddily zaczyna się Soho czyli rozrywkowa dzielnica teatrów i nocnych klubów. Idziemy więc Shaftesbury Avenue i skręcamy w Macclesfield Street. To tutaj zaczyna się Londyńskie China Town. Nazwy ulic są napisane chińskimi znakami. 




Zatrzymujemy się na lancz. Nie tam żadna ryba z frytkami (zresztą w centralnym Londynie ze świecą szukać tradycyjnej smażalni ryby) ale dobre chińskie żarcie. Jemy w Wan Chai Corner, restauracji, którą polecił mi kolega z pracy (smakosz i… Chińczyk) przy Gerrard Street. Wchodzimy a tam przy stołach… sami Chińczycy. Restauracja na jeszcze jedną zaletę. Dania na naszym stole lądują niesamowicie szybko więc lancz zajmuje nam w sumie około 40 minut. Polecam Wam tą restaurację jeśli będziecie w okolicy. Nie ma nic gorszego utknąć na dwugodzinnym lanczu kiedy ma się tylko sześć godzin na zwiedzanie Londynu. 




Przechadzamy się China Town i wychodzimy na Leicester Square. Przy tym placu jest kilka kin i to tutaj odbywają się wszystkie europejskie premiery filmowe (czerwony dywan, Hollywood i te sprawy). Z Leicester Square schodzimy w dół schodami koło The National Gallery i… wychodzimy ponownie na Trafalgar Square. Tym razem obowiązkowe zdjęcie z Nelsonem i jego lwami. Za nami długi spacer! 



Z Trafalgar Square skręcamy w Northumberland Avenue i dochodzimy do stacji metra Embankment. Wsiadamy w metro i po 15 minutach wysiadamy przy Tower Hill. (Circle and District Line). 


Wychodzimy z metra i od razu naszym oczom ukazuje się twierdza Tower of London. To tutaj więziono złoczyńców. Niestety nie mamy czasu aby zwiedzić ją od środka. Ale przechadzamy się naokoło twierdzy i dochodzimy do bulwaru nad Tamizą. Tam naszym oczom ukazuje się Tower Bridge, najsłynniejszy londyński most. W dodatku akurat otwarty. 









Wchodzimy na most zrobić sobie kilka fotek. Nie tylko my. Wygląda na to, że odbywa się tu właśnie również sesja ślubna :). Schodzimy z mostu i za okropnym betonowym hotelem (swoją drogą hotel jest świetny, byłam tam kiedyś na konferencji) wchodzimy w inny świat. To St Katharine Docks, mała marina w samym sercu Londynu. Jeśli miałabym kiedyś mieszkać w Londynie i miałabym jakieś pięć milionów funtów na koncie to chyba wybrałabym to właśnie miejsce. Jest niezwykle urokliwe. 





Z doków świętej Kaśki wracamy do metra i Circle Line dojeżdżamy ponownie do Baker Street. A skoro Baker Street to jeszcze zahaczamy o numer 221B ;). 



Pieszo dochodzimy do stacji Marylebone i wsiadamy w pociąg powrotny do domu. Uffff!
Wyjazd udał nam się znakomicie! Pogoda dopisała a marszruta okazała się być w sam raz! Ani za szybko, ani za wolno. Przy dokach to już w ogóle poczułam się jak na wakacjach!

Oczywiście zdaję sobie, że zaledwie liznęłyśmy Londyn. To jest trasa z cyklu ‘Jestem w Londynie rano, wieczorem mam samolot co mogę w tym czasie zobaczyć?’. Mam nadzieję, że kogoś ta trasa zainspiruje :) 

P.S. Jeśli się zastanawiacie to tak, specjalnie na tą okazję kupiłam kijek do samojebek ;). 
P.S.2 W przyszły poniedziałek będę w podróży ale mam nadzieję, że uda mi się coś opublikować. 

Sprzedawanie dziecięcych gadżetów na eBay

$
0
0
Ten weekend spędziłam w Polsce. Rodzinę zostawiłam w domu i wpadłam na kilka dni aby świętować urodziny mojej mamy. Parę zdjęć z imprezki możecie zobaczyć na Instagramie. W momencie kiedy czytacie te słowa ja już jestem w drodze powrotnej do Anglii.

Dzisiaj chciałam podzielić się z Wami moimi doświadczeniami sprzedawania dziecięcych rzeczy na eBayu. Siłą rzeczy post jest napisany w Brytyjskim kontekście, szczerze mówiąc nie wiem jak ma się on do Polskich realiów. 

Kiedy urodziła się starsza P. nasz dom zapełnił się dziecięcymi gadżetami. Muszę przyznać, że niewiele z nich okazało się nietrafionych. Być może dlatego, że ja jestem potworną gadżeciarą więc były one po prostu w użyciu. Kiedy starsza P. trochę podrosła gadżety sukcesywnie trafiały do szopy w ogrodzie. Kiedy urodziła się młodsza P. po prostu wyciągaliśmy je z szopy. Młodsza P. rośnie, więcej dzieci nie planujemy (chlip chlip) więc niepotrzebnych gadżetów zaczęłam się pozbywać. Oto moje doświadczenia. 

Generalnie najlepiej sprzedają się kultowe dziecięce gadżety znanych marek. Wszystko co ma logo BabyBjorn, Stokke czy Bugaboo opchniecie bez większego problemu. Moja koleżanka podarowała mi kultowy bujaczek BabyBjorn, model dość stary, można powiedzieć vintage. Kiedy już przestał nam być potrzebny sprzedałam go za… 40 funtów!!! 

Aby uzyskać najlepszą cenę warto uwzględnić przesyłkę. Obecnie ludziom rzadko chce się już jeździć aby odebrać towar i są naprawdę skłonni zapłacić sporą kasę za kuriera. Zgadzając się na wysyłkę poszerzamy też grono odbiorców. No chyba, że nie zależy nam na cenie a po prostu chcemy się czegoś z domu pozbyć i żeby ktoś to od nas odebrał. W ten sposób na przykład pozbyłam się fotelika samochodowego. Maxi Cosi Pebble kosztował nas ponad 100 funtów, ktoś go odebrał za 5 funtów. 

Czego nie warto sprzedawać

Małe ciuszki 

Absolutnie nie ma sensu sprzedawać ciuszki po dziecku w małym rozmiarze. Szkoda zachodu z robieniem zdjęć i wystawianiem ich na aukcji. Ubranka dla noworodka to jedne z tych rzeczy, które nowi rodzice mają aż w nadmiarze. Jeśli nie ma co z nimi zrobić to oddaj potrzebującej mamie albo na cele dobroczynne. 

Duże zabawki 

Chodzi mi o takie rzeczy jak huśtawki/bujaczki/leżaczki/maty do zabawy/konie na biegunach/skoczki/jumperoo itd. Nawet jeśli wysyłamy je do kupującego nie osiągną jakiejś zawrotnej ceny. Z perspektywy czasu wiem, że takie zabawki najlepiej kupować z drugiej ręki. Są najczęściej w doskonałym stanie a rodzice są zdesperowani aby ktoś je od nich odebrał bo zajmują dużo miejsca. Zanim więc wydasz kasę na elektroniczną, wibrującą huśtawkę sprawdź internetowe aukcje. 

My część naszych dużych zabawek zawieźliśmy do żłobka/przedszkola dziewczynek. 

Fotelik samochodowy 

Teoretycznie nie powinno się kupować używanych fotelików samochodowych i nikomu tego nie polecam. Ale mnie udało się sprzedać już dwa foteliki. Jeden grupy ‘0’ czyli nosidło (j.w.) oraz fotelik z grupy 1, który wysłałam kurierem do nowej właścicielki. To był najtańszy fotelik jaki mogłam znaleźć (rzadko wożę dzieci w moim samochodzie na trasie innej niż placówka/dom), zapłaciłam za niego chyba z 50 funtów a sprzedałam za… 20 funtów po kilku latach użytkowania co było miłym zaskoczeniem. 


Co warto sprzedać:

Laktator 

Mocno się zdziwiłam kiedy sprzedałam mój elektryczny laktator wraz z akcesoriami i butelkami za… ponad 50 funtów (czyli około 50% pierwotnej ceny). To była bardzo popularna Medela Swing. Myślałam, że nikt tego nie tknie a byłam mile zaskoczona. 

Gniazdko do fotelika TripTrapp

Tutaj również dokonałam bardzo dobrej sprzedaży, uzyskałam około 50% pierwotnej ceny a przecież było używane przez dwójkę dzieci. Równie dobrze sprzedało się nosidło BabyBjorn. 

Elektryczne gadżety

Dobrze udało mi się też sprzedać maszynę do przygotowywania butli (więcej o niej napiszę w poście o karmieniu małych Pimposhek) chodliwe są też inne elektryczne gadżety jak np. GroEgg pokazujące temperaturę w pokoju dziecka albo GroClock, do trenowania snu (uczymy dziecko aby wstało rano dopiero jak na zegarze pojawi się słońce). 

Wózki

O wózkach pisałam obszernie niedawno. Byłam naprawdę zaskoczona jak dobrze sprzedały się nasze oba wózki, szczególnie Pszczoła, która nie była nowym modelem i była dość mocno eksploatowana. Ale i tak hitem był nasz podwójny wózek. Kupiłam nowy za 700 funtów, sprzedałam za ponad 500. 200 za ponad roczne użytkowanie nowego, fajnego wózka mogę zaakceptować. 

Wiele osób sprzedaje wózki w zestawie z wszystkimi akcesoriami i liczy na odbiór osobisty. Ja postanowiłam sprzedać je osobno. To była dobra decyzja. Np. do Pszczoły miałam firmową ‘deskorolkę’ (dla starszego dziecka), która pasuje do wszystkich wózków Bugaboo więc nie opłacało mi się jej sprzedać razem z wózkiem. Za to pokrowiec podróżny na Pszczołę włączyłam w zestaw dlatego, że mogłam go wtedy łatwiej wysłać. 

Pokradełko od deszczu i moskitiery do naszej kolubryny również sprzedałam osobno (nie wchodzą one standardowo w zestaw z nowym wózkiem). Trochę żal mi było pana, który kupił pokradełko i moskitiery a niestety przegrał aukcję na sam wózek.

Kultowe zabawki/gadżety 

W Polsce to np. Szumiś, w Wielkiej Brytanii Ewan the dream sheep, mata do zabawy SkipHop, bujaczek BabyBjorn itd. 

Coś dla mamy

Miałam dużo ubrań ciążowych i do karmienia znanej i drogiej firmy Isabella Olivier. Najpierw popełniłam błąd sprzedając je w zestawie. Warto wystawiać je jako pojedyncze sztuki. Co prawda nie poszły za jakieś wielkie pieniądze ale w sumie uzbierała się ładna sumka. Za całkiem przyzwoite pieniądze sprzedałam też torbę na pieluchy firmy PinkLining. To droga i bardzo popularna marka wśród mam. 

Podsumowując, jeśli mamy kasę to warto zainwestować w popularne gadżety znanych firm. Takie rzeczy naprawdę potrafią trzymać swoją wartość i sprzedamy je bez żadnych problemów za przyzwoite pieniądze (zazwyczaj około 50% pierwotnej ceny albo lepiej). A jeśli nie mamy kasy, to spokojnie kupimy je sobie na internetowej aukcji za fajną cenę :) 

Polak geograficznie prawdziwy

$
0
0
Mam dwa paszporty, dwa obywatelstwa a centrum moich interesów życiowych znajduje się w Wielkiej Brytanii. Mam też meldunek w moim rodzinny mieście i rodziców, którzy tam żyją i mieszkają. Świnoujście odwiedzam przynajmniej kilka razy do roku. Moi rodzice są też właścicielami kilku nieruchomości, o których już dziś wspólnie decydujemy a które w przyszłości będą moim spadkiem. Zupełnie poważnie rozważam powrót do Świnoujścia w jesieni życia. 

Tak się złożyło, że pojechałam do Świnoujścia w weekend, który okazał się również być weekendem wyborów samorządowych. Wzięłam więc dowód i poszłam do komisji obwodowej, tej samej w której wiele lat temu głosowałam po raz pierwszy, tej samej, gdzie przez wiele lat zasiadał mój dziadek. Moja nazwisko (angielskie) znajdowało się na liście. Bez dodatkowej rejestracji, bez zgłaszania, że oto przyjeżdżam i chcę głosować, nie na jakiejś liście dodatkowej. Po prostu, tak jak każdy inny mieszkaniec Świnoujścia przyszłam i zagłosowałam. Także ten mieszkaniec, który codziennie wsiada w kolejkę UBB na stacji Świnoujście Centrum i jedzie do Niemiec zarabiać euro przez kolejne 8 godzin, po czym po 17:00 wraca do domu. 

Kiedy pokazałam na Instagramie moje zdjęcie przy urnie, jedna z moich czytelniczek napisała, że nie rozumie takich ludzi jak ja. Że ludzie, którzy wyjechali za granicę nie powinni głosować, że jest to dziwne, niepotrzebne i że to jest hipokryzja. Przyznam się, że zabolało. 

Polskie prawo jak najbardziej zezwala mi na oddanie głosu w Polsce we wszystkich wyborach. Dlaczego mam z niego nie korzystać? Czy jak mówię do mojego dziecka po Polsku to jestem hipokrytką? W końcu wybrałam, wyjechałam, dziecko ma ojca anglika, mieszka w Anglii po co uczyć je polskiego języka? Nauczy się jeśli i kiedy wrócimy do kraju. Czy jak gotuję w moim MAD polski żurek to jestem hipokrytką? W końcu mieszkam teraz w Anglii, mam być konsekwentna, jeść fasolkę z puszki i bekon. A pierogi to sobie zjem jak wrócę do Polski. Pierogi tylko dla (prawdziwych geograficznie) Polaków!!  

Kiedyś już dyskutowaliśmy tutaj na blogu (pewnie przy okazji ostatnich wyborów ;) o tym problemie i wiele osób uważało, że emigranci nie powinni ‘urządzać’ kraju Polakom, którzy mieszkają w kraju. Nie przeczę, uważam, że jest to argument, który ma sens i jakąś tam nośność. Myślę jednak, że taki argument ma sens tylko wtedy, kiedy osobę, która ma w Polsce prawo głosu z Polską naprawdę już nic nie łączy. Rodzice nie żyją, urna z prochami stoi na angielskim kominku, domy sprzedane, z dalszą rodziną nie utrzymujemy kontaktów a paszport stracił ważność 26 lat temu. Ale mnie przecież z Polską łączy bardzo wiele! Rodzice, babcia, dalsza rodzina, nieruchomości, plany na przyszłość, plany na przyszłe wakacje (może będzie tunel*) nawet aktualne dokumenty tożsamości. 

Prawo do głosowania mają wszyscy obywatele Polski. Niezależnie od tego gdzie mieszkają ani gdzie płacą podatki. Takie jest prawo i choć czasem może wydać się niesprawiedliwe to nic lepszego do tej pory nie wymyślono (podobnie jak z demokracją). 

Młodzi ludzie wyjeżdżają do Anglii aby zarobić na budowę domu i na wesele. W chwili obecnej nie mieszkają w Polsce, ale plan jest taki aby wrócić. Może za dwa lata a może za pięć. W tym czasie oczywiście biorą udział w wyborach lokalnych bo obecny burmistrz ma w planach postawić oczyszczalnię ścieków niedaleko ich działki. Głosują w wyborach parlamentarnych, bo planują mieć dzieci w Polsce a jest partia, która obiecuje lepszą politykę prorodzinną. Czy mamy im odmówić prawa do głosowania w Polsce?

Młody chłopak wyjechał ze Świnoujścia na studia do Krakowa. Może wróci w rodzinne strony, a może nie. Zobaczymy, jak się ułoży z pracą po studiach. Trudno powiedzieć, gdzie ma głosować. Czy w miejscu gdzie teraz mieszka (biorąc po uwagę, że za trzy lata może go tutaj nie być a jeszcze rok temu w ogóle go tutaj nie było?) czy może w miejscu, gdzie się urodził, wychował i gdzie ma rodzinę ale może już nigdy nie będzie tam mieszkał. W tej sytuacji czy aby na pewno Oxford jest aż tak dużo dalej od Świnoujścia niż Kraków?

Stary Anglik, po przejściu na emeryturę wyjechał do Hiszpanii, gdzie kupił dom. W referendum głosował. Jeśli Brexit stanie się faktem, utrudni mu to pobieranie Angielskiej emerytury a w jego życiu nagle przybędzie biurokracji. No ale przecież wyjechał, wybrał, zamienił Angielską mżawkę na andaluzyjskie słońce. Głosować mu się zachciało, bezczelny hipokryta…

Myślę, że z polskiej perspektywy sprawa wydaje się jasna. Kto siedzi w kraju ma głosować, kto z kraju wyjechał powinien od głosowania się powstrzymać. Z perspektywy emigranta nie jest to jednak aż takie oczywiste. Nie żyjemy tylko tu i teraz, nie jesteśmy samotnym elektronem, który żyje w próżni. W kraju zostały nasze rodziny, nasze domy, z krajem przodków możemy wiązać swoje plany na przyszłość. Dziś mieszkam tam, jutro będę mieszkać tutaj. Dziś moje centrum interesów życiowych jest w Wielkiej Brytanii, jutro może się coś wydarzy i będzie trzeba je przenieść do Polski. Od tego jak zagłosuję dzisiaj, może zależeć moja przyszłość ale i los mojej rodziny dzisiaj. Dziś rząd rozdaje pieniądze na prawo i lewo, jutro być może ja będę ten kredyt spłacać. 

Każda osoba, która ma prawo do głosowania musi sobie sama w głowie poukładać czy chce skorzystać z tego przywileju czy nie. Uważam, że nikt nie ma prawa oceniać nas emigrantów czy powinniśmy głosować czy nie. Owszem, można dyskutować, czy ordynację wyborczą należy zmienić, uzależnić np. od płacenia podatków a nie meldunku czy obywatelstwa. Podobnie można dyskutować, czy 500+ należy zmienić tak aby pieniądze dostała samotna matka z jednym dzieckiem, a milioner z piątką dzieci już niekoniecznie. Ale nieelegancko jest zaglądać do portfela osobie majętnej i mówić, że pobierając 500+ postępuje tak jakby niemoralnie.

I nie martwcie się. Nawet jeśli wszyscy polscy emigranci się zmówią i zawezmą to i tak nie wybiorą Wam Kukiza na prezydenta :). 

*oczywiście nie w przyszłe lato, ale niemniej wizja tunelu się zbliża. 

Świąteczny karp, sterylka i rezydenci

$
0
0
Bardzo często na blogu opisuję Wam jak się żyje w Wielkiej Brytanii i często porównuję to z życiem w Polsce. Z tym życiem, które pamiętam sprzed 14 lat ale też z tym życiem, które obserwuję teraz odwiedzając Polskę, czytając polskie gazety, śledząc polski Internet czy dyskutując z Wami. Były więc posty o tym ile trzeba wydać na pampersy albo o statystykach aborcyjnych. Na tyle na ile mogę staram się być obiektywna, jasne gorzej mi to wychodzi ze stroną Polską ale jeśli chodzi o Wielką Brytanię uwierzcie nie mam potrzeby aby wciskać Wam jakiś kit :).

Czytając ‘Politykę’ czasem trafiam na artykuły, gdzie życie w Polsce porównuje się do Zachodu a na liście zachodnich krajów często pojawia się Wielka Brytania. No i jak sobie czytam, to czasem oczom nie wierzę. Te artykuły często napisane są na zasadzie kontrastu, czyli w Polsce są jakieś problemy (np. restrykcyjne prawo aborcyjne), a zobaczcie jak to pięknie jest rozwiązane w Wielkiej Brytanii (aborcja na życzenie i bez żadnych utrudnień). Albo, że dostęp do znieczulenia przy porodzie w Polsce jest fikcją, podczas gdy Wielkiej Brytanii podają epidural zanim jeszcze pojawiają się skurcze ;). (Chociaż słyszałam od pewnej douli, że w prywatnych klinikach w Londynie podaje się epidural i oksytocynę w tym samym czasie, aby poród być szybki ale totalnie bezbolesny, ale tak to pewnie rodziła Victoria Beckham).

Tak, uważam, że w Wielkiej Brytanii żyje łatwiej i przyjemniej a państwo jest lepiej zorganizowane. Jak nikt się nie kłóci o rozliczanie ‘komuchów’, o to kto kogo zabił pod Smoleńskiem ani nie walczy się z ideą Tęczowego Piątku to zostaje trochę więcej czasu i siły na to, aby porozmawiać o przyziemnych sprawach, które dotyczą każdego obywatela (no chyba, że traci się energię na bezproduktywne negocjacje z EU w sprawie Brexitu). Nie zmienia to jednak faktu, że ‘Polityka’ (i pewnie nie tylko oni) malują jakiś przekolorowany obraz Zachodu. 

Szczególnie utkwił mi w pamięci artykuł okołoświąteczny o tym co i gdzie Polacy kupują na Święta do skonsumowania. Autor napisał, że ‘biedny Polski lud’ idzie do Lidla czy Biedronki bo rzucili homary albo comber z zająca. I o te homary nadwiślańscy zubożali inteligenci się biją i, że dla przeciętnego Polaka to jest przejaw gastronomicznego luksusu. No czy coś w tym temacie. Autor również utrzymywał, że w Lidlu czy Aldiku w Wielkiej Brytanii zaopatruje się wyłącznie klasa robotnicza (i to ta gorszego sortu ekonomicznego) oraz beneficjenci pomocy społecznej. Jednym słowem tego typu sklepy to Anglii sklepy ‘dla biedoty’ podczas gdy w Polsce kupują tutaj aspirujący smakosze. 

W Świnoujściu nigdy nie było Almy. Jak przyjeżdżam do domu to zakupy robię w Lidlu i bardzo sobie chwalę. Szczególnie tematycznie imprezy z cyklu np. tydzień Hiszpański czy Grecki  bo w Świnoujściu czasem trudno nawet przyzwoity parmezan kupić (taki w kawałku a nie zmielony na proszek w torebce), a tu i Iberico i Chorizo i właściwie całkiem dobre. 

Pomyślałam sobie, że ten facet naprawdę nie wie o czym pisze. Chciałabym aby zobaczył jak w Wielkiej Brytanii wyglądają świąteczne reklamy Lidla i Aldika i jakie gwiazdy promują te sklepy (absolutnie nic nie ujmując tutaj Pani Wellman). Jakie produkty można tam kupić i jaki postrach te tanie sieci sieją wśród innych supermarketów. Raz na zajęciach z jogi dla mamy z dzieckiem spotkałam Panią, która chwaliła sobie, że odkąd tygodniowe zakupy robi w Aldiku to stać ją na panią do sprzątania (a na jogę przyjechała Land Roverem). O tym artykule już wcześniej tutaj pisałam. Ale w ostatniej ‘Polityce’ ukazały się aż dwa artykuły, które obudziły we mnie podobne odczucia. 

Pierwszy jest o kobiecej sterylizacji. W Polsce jest ona prawnie zakazana i artykuł opisuje Polki, które jeżdżą podwiązywać jajowody do klinik w Niemczech czy Czechach. I oczywiście autor pisze, że sterylizacja jest wolno dostępna w krajach zachodnich w tym w Wielkiej Brytanii. Jeszcze jakaś biedna dwudziestoparolatka bez instynktu macierzyńskiego przeczyta, że oto w Wielkiej Brytanii zabieg jest dostępny od ręki i zabukuje sobie pierwszego Ryanaira do Londynu. 

Otóż oczywiście sytuacja wcale tak nie wygląda. Owszem. Sterylizacja jest dostępna jako metoda antykoncepcji i jest legalna ale jest ona raczej oferowana kobietom po trzydziestce, które mają już dzieci i zakończyły plany prokreacyjne. Poza tym, jeśli taka kobieta przyjdzie do lekarza po pigułki/implant/spiralę to ten nie walnie nam tekstu ‘a nie myślała Pani aby się wysterylizować?’. 

Sterylizacja nie jest rekomendowaną metodą, nie jest zalecana kobietom młodym, które jeszcze nie rodziły. Skierowanie na zabieg może być poprzedzone rozmową z psychologiem włączając w to partnera (aczkolwiek bardzo wątpię aby pan doktor powiedział, bez zgody męża nic nie zdziałamy :). Lekarz może również odmówić skierowania na zabieg. Także niestety ‘Polityko’ Wielka Brytania to nie kraj, w którym można wpaść do lekarza rano a po południu mieć to z głowy. W artykule wypowiada się Pani, która poddała się sterylizacji z Wielkiej Brytanii i opisuje cały proces jako lekki, łatwy i przyjemny ale jak można wydedukować z artykułu jest po trzydziestce i ma dzieci. 

Drugi artykuł to ten o ‘lojalkach’ w szpitalach i pogarszającej się w związku z tym sytuacji kadrowej. I tutaj ‘Polityka’ rozpisuje się o tym, jak to młodzi lekarze uciekają z Polski, Gdzie? No oczywiście, że do Wielkiej Brytanii gdzie warunki pracy są o niebo lepsze a zarobki nieporównywalnie większe. Nie wiem, może autor nie słyszał o książce ‘Będzie bolało’ napisanej przez, tak, tak, brytyjskiego lekarza rezydenta (który zresztą zrezygnował z zawodu) ani o wielomiesięcznych strajkach rezydentów w Brytyjskiej służbie zdrowia, które miały miejsce niecałe dwa lata temu? A może nie słyszał o tym, że lekarki w Wielkiej Brytanii popełniają samobójstwa statystycznie dużo częściej niż kobiety w innych grupach zawodowych? Tego być może nie piszą agencje pracy w swoich folderach zachęcających lekarzy do wyjazdu. 

Ja wiem, że pisanina do gazety ma swoje prawa, ma być kontrast, ma być trochę kontrowersyjnie no i wiadomo, u sąsiada trawa zawsze jest trochę bardziej zielona. Ale jeśli interesują Was sprawdzone informacje na temat życia w Wielkiej Brytanii to czytajcie Pimposhkę a nie ‘Politykę’. Też na P. ;) 

***

Dobra passa i forma blogowa u mnie trwa. Dziękuję Wam bardzo za przemiłą i kulturalną dyskusję pod poprzednim postem, szczególnie, że temat wcale nie jest łatwy. W Listopadzie możecie spodziewać się postu o tym jak zaginam czasoprzestrzeń (albo jak ogarniam moją kuwetę), kilka słów o tym co przygotowuję sobie do zjedzenia w pracy oraz obiecany post o karmieniu małych Pimposhek. No i pewnie coś innego też się wkradnie. Szykuję też 'naprawdę bardzo fajny post' ale on dopiero ukaże się w końcówce Grudnia jako świąteczny prezent.

Jeszcze chwila

$
0
0
Dzień Dobry!

Tak wiem, że dzisiaj jest poniedziałek ale z przyczyn organizacyjno-technicznych dzisiejszy post się nieco opóźni. Ale warto poczekać, nawet konkurs będzie....

Zapraszam jutro, najpóźniej po jutrze :).


Pimposhkowe bentowanie

$
0
0
Te osoby, które śledzą mojego konto na Instagramie wiedzą, że do pracy często przygotowuję sobie pudełka z jedzeniem typu bento. O tym jak znajduję na to czas napiszę już niedługo. Natomiast dzisiaj o czym innym (a na końcu posta jest nawet konkurs). 

Od dłuższego czasu śledzę bloga ‘Filozofia Smaku’. Nie czytam zbyt wielu kulinarnych blogów ale ten jest wyjątkowy choć trudno mi powiedzieć, na czym ta wyjątkowość polega. Lubię blogi bezpretensjonalne i z pasją i takie, gdzie nikt nie próbuje mi niczego sprzedać. No chyba, że książkę autorki bloga ;). 

I dzisiaj właśnie chciałabym Was zachęcić do zapoznania się z blogiem ‘Filozofia smaku’ (klik) oraz z książką ‘Lunchbox na każdy dzień’ (klik). To fantastyczna lektura i wielka kopalnia przepisów na potrawy do pudełka. Nie tylko na lancz, ale śniadania również co jest jej wielką zaletą (bo ja do pracy zabieram również śniadania). Dodatkowo autorka dzieli się swoją wiedzą i trikami jak takie pudełka komponować, jak przechowywać potrawy, jak nie marnować jedzenia no i jak w ogóle zacząć przygodę z bento. 

Książka jest przepięknie wydana, ma przecudne zdjęcia zresztą również autorstwa autorki. Malwina to bardzo zdolna młoda osoba. Może jeszcze nie Eliza Mórawska czy Marta Dymek ale z pewnością jest na dobrej drodze a ja będę jej szczerze kibicować. I choć bento oryginalnie pochodzi z Japonii to przepisy są bardzo swojskie i nie wymagają zaopatrywania się w specjalistyczne składniki. 

Długo czekałam na to, aby położyć swoje łapki na tej książce (książki kucharskie nie sprawdzają się jako e-booki). Zamówiłam ją bezpośrednio w wydawnictwie bo wysyłali książkę w zestawie z płócienną torbą. No i wreszcie dwa tygodnie temu kiedy pojechałam do Polski na weekend mogłam ją odebrać. 


Już się nie mogę doczekać, aż zacznę z niej gotować. Na pierwszy ogień pójdą kotlety z ryżu i łososia. 


Zaintrygowały mnie też omlety na zimno robione na parze, muszę tego koniecznie spróbować. 


A pieczoną owsiankę uskuteczniam juz od kilku tygodni z wielkim sukcesem.



Tutaj moje wersje:



To naprawdę świetna opcja na śniadanie, która wymaga minimalnych nakładów pracy w kuchni (czyli tak jak lubię).

Apetycznie wyglądają również zestawy z placuszkami wszelkiej maści. Placuszki, czy to słodkie czy wytrwane są chyba znakiem rozpoznawczym Filozofii Smaku. 





Moimi ulubionymi pudełkami do bento są pudełka francuskiej firmy Monbento, które bardzo często można dostrzec na Instagramie (i jeśli dobrze się przyjrzycie to zauważycie, że zagrały one również w kontynuacji kultowego filmu ‘Łowca androidów’). Lubię je za to, że są doskonałej jakości i idealnie mieszczą mi się ’na stojąco’ do plecaka (nawet najbardziej szczelne pudełka stają się ‘bezszczczelne' gdy leżą w plecaku na boku w drodze do pracy). 

Do niedawna miałam w swojej kolekcji tylko jedno pudełko Monbento (szare) ale kiedy kupiłam drugie to odkryłam, że to pierwsze jest jeszcze ’starego’ typu i to nowe jest trochę fajniejsze (i teraz mam dwa nowego typu): 


Pudełka kupuję w Polskim sklepie Zanshin (kilk) bo lubię wspierać małe rodzime sklepy (a poza tym strona producenta Monbento jest okrrrropna). W Zanshin mają fantastyczne podejście do klienta (a wiecie, że jestem na tym punkcie wyczulona), przyzwoite ceny oraz szybką wysyłkę. Jeśli więc chcecie zaopatrzyć się w prawdziwe japońskie pudełka do bento prosto z Francji ;) to polecam Wam ten adres. 

Chciałabym abyście sami mogli odkryć zalety bentowania oraz przyjemność korzystania z tych pudełek. Dlatego mam dla Was takie jedno pudełko. Nóweczka, nie śmigana. O taka:


Jeśli chcecie takie pudełko, to napiszcie proszę komentarz pod tym postem i koniecznie zaznaczcie, że chcecie wziąć udział w losowaniu (zostawienie komentarza nie równa się z chęcią posiadania pudełka). Tylko nie anonimowo bo jak mam losować wśród kilku anonimów? (tzn. anonimowo można tylko zostawcie jakieś imię w komentarzu :). Za tydzień zatrudnię małe Pimposhki do losowania a pudełko wyślę do zwycięzcy (na terenie Europy). 

Ten dzisiejszy post to tylko taki wstęp, bo jeśli chcecie wiedzieć więcej na temat mojego bentowania to… zapraszam Was na bloga ‘Filozofia smaku'. Otóż popełniłam swój pierwszy w blogowej karierze wpis gościnny. Tam dokładnie opisałam jak i dlaczego przygotowuję pudełka do pracy!!! Także zmykajcie czytać... o tutaj (klik). 

I to tyle. I aby było jasne, to w żadnym razie nie jest to post sponsorowany. Zarówno książkę jak i pudełko kupiłam za własne pieniądze. Nie czerpię żadnych profitów od Filozofii Smaku, sklepu Zanshin czy wydawnictwa Znak. Jeszcze by ktoś pomylił mnie z jakąś tam profesjonalną blogerką, która pisuje posty za kasę ;). 

I Monbento poleci do....

$
0
0
Dziękuję za wszystkie fajne komentarze pod poprzednim postem. Człowiek zapomina ile może ich być a logistyka losowania zaczyna się robić poważna. No ale dzisiaj mi się udało, ja już wiem kto będzie nosił w czarnym Monbento prowiant do pracy:






Gratulacje dla Marzeny!!!! Bardzo proszę o maila z adresem :))

A już jutro zapraszam Was na zapowiadany post o tym jak ogarniam moją kuwetę.


Jak zaginam czasoprzestrzeń

$
0
0
Uwaga, proszę sobie zrobić kawę. Bardzo długi post. 

Jest takie jedno zdanie, które słyszę bardzo często:

‘Jak Ty znajdujesz na to czas?’

No właśnie. Wszyscy w ciągu doby mamy 24 godziny a jednak jednym udaje się zrobić więcej a innym ten czas przecieka przez palce. Kiedyś czytałam o starszej pani, emerytce, którą spędziła cały dzień na wysyłaniu kartki urodzinowej do koleżanki. Trzeba było wybrać się do sklepu aby kartkę kupić, następnie ją wypisać, znaleźć znaczek, zaadresować i przespacerować się do skrzynki. Wydaje mi się, że w pewnym wieku (i okolicznościach) to nawet człowiek specjalnie rozciąga takie czynności w czasie aby się nie nudziło. Zajętej matce dwójki dzieci wysłanie kartki zajmie pewnie 20 minut albo i mniej, od czego są strony internetowe, które kartkę wydrukują i wyślą bezpośrednio do adresata. Morał z tej historii jest taki, że im mamy mniej czasu tym efektywniej go wykorzystujemy.

Należę do osób, które nie za bardzo umieją się nudzić. Ja zawsze muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie, absolutnie nie umiem trwać bezczynnie. Bezczynność mnie męczy. Niestety nie zawsze to jest takie fajne. Mam problem aby się 'wyłączyć', nie chodzę na masaże ani do kosmetyczki bo nie potrafię 'uleżeć', włosy najczęściej farbuję w domu bo u fryzjera siedzieć też nie lubię itd. Jak zaczęłam studia doktoranckie to miałam za dużo wolnego czasu i nauka nie za bardzo mi szła. Dopiero jak znalazłam sobie pracę na pół etatu to potrafiłam się jakoś zorganizować. 

Teraz mam pełne ręce roboty, pracę na cały etat, dwójkę małych dzieci, dom no i w zasadzie tylko kozy mi brakuje ;) W dzisiejszym poście postanowiłam więc Wam opisać jak zaginam czasoprzestrzeń, ewentualnie jak ogarniam tą kuwetę. 

Zacznę od banału czyli planowanie. Kiedy pisałam drugi post o bujo (klik) wiele z Was pisało, że te papierowe notesy i kalendarze są śliczne ale Wy je tylko podziwiacie bo u Was się nie sprawdzają. Ja też kiedyś kupowałam piękne kalendarze/notesy/terminarze, które po kilku tygodniach ledwo napoczęte lądowały na dnie szuflady. Ale odkąd mam dzieci przekroczyłam jakąś krytyczną masę informacji, które mogę pomieścić w głowie. I dlatego teraz dopiero te notesy się u mnie sprawdzają, mało tego, nie wyobrażam sobie bez nich funkcjonowania. O Bujo pisałam niedawno więc nie będę się tutaj powtarzać ale to nie jedyne narzędzie, którego używam do planowania. 

Drugim, równie ważnym elementem planowania jest nasze 'rodzinne centrum dowodzenia'. Wiele z Was pisało, że macie kalendarz na lodówce i to wam pomaga organizować rodzinne życie. My również mamy taki kalendarz ale znajduje się on w jadalni. Powód jest banalny, przed remontem kuchni nasza lodówka stała pod blatem, więc raczej trudno było ją używać do zawieszenia kalendarza. I choć teraz mamy już w kuchni zacną Leokadię to nasza biała tablica pozostała w jadalni. 


Nasz rodzinny miesięczny planer w formacie A3 sama zaprojektowałam w Illustratorze (dizajn był bardzo mocno inspirowany rodzinnym planerem na poprzedni rok, który kupiłam w sklepie internetowym. Niestety, wzór na nowy rok w sklepie się zmienił, nie podobał mi się więc zrobiłam sobie sama) i wydrukowałam na grubym papierze w punkcie ksero. Raz w miesiącu wyciągam nową kartę, ozdabiam taśmami washi i naklejkami, wpisuję to co już mamy zaplanowane i przyczepiam do naszej tablicy. Potem uzupełniamy go na bieżąco. Mając taki kalendarz nie muszę już mieć miesięcznego kalendarza w moim Bujo a poza tym, do tego ma dostęp reszta rodziny. Na tablicy zapisujemy również na bieżąco listę zakupów oraz przyczepiamy ważne informacje, ulotki, zaproszenia itd. Bez tego rodzinnego centrum dowodzenia jak bez ręki. 


Planowanie sprawia, że mam poczucie kontroli nad moim życiem i życiem rodziny. 

Poniedziałek to mój ulubiony dzień tygodnia. A wiecie dlaczego? Bo w poniedziałki pracuję w domu! Ten dzień w pustym domu ma ogromne znaczenie dla mojego zdrowia psychicznego. Myślę, że gdyby nie to, to wszystko by się rypnęło. Rano zawożę dzieciaki do placówki i wracam do pustego, cichego domu. Oczywiście muszę pracować ale... nie dojeżdżam do pracy co sprawia, że mam dodatkowe dwie godziny czasu, które mogę wykorzystać na coś innego. Dodatkowo mam godzinę na lancz. W poniedziałek często więc spędzam więcej czasu w kuchni, przygotowuję lancze na kolejne dni w pracy (to najczęściej w poniedziałek powstają moje pudełka bento) oraz ogarniam trochę dom (np. prasuję). To także dzień kiedy robię pranie i przyjmuję interesantów (np. pana co serwisuje nasz piec do ogrzewania) albo załatwiam sprawy na mieście np. idę na pocztę coś wysłać albo zabieram auto na przegląd (w porze lanczu ma się rozumieć). Dzięki tym kilku dodatkowym godzinom w poniedziałek, weekend mogę poświęcić na przyjemniejsze rzeczy. A po prostu bycie w pustym domu to już jest prawdziwy luksus. 

Dodatkowo w piątek wychodzę z pracy parę minut wcześniej. To dosłownie jest parę minut ale dzięki temu łapię wcześniejszy pociąg i mam pół godziny na małe zakupy w M&S zanim odbiorę dziewczynki z placówki. To jest mój mały rytuał. 

Skoro już jesteśmy przy gotowaniu to w kuchni moim nieocenionym pomocnikiem jest Thermomix. O Termisiu już pisałam tutaj (klik). U mnie chodzi on codziennie. Nie jestem wielką fanką gotowania i jeśli mogłabym zmienić w moim mężu jedna rzecz to chciałabym aby choć trochę gotował. Niestety w kuchni muszę rządzić ja i jeśli nie ugotuję to oznacza to pizzę na wynos. No a ileż można jeść tą pizzę? No więc gotuję a Termiś mi w tym dzielnie pomaga. Ta maszyna to naprawdę wielka oszczędność czasu!!! W czasie gdy obiad się robi ja mogę już zacząć sprzątać kuchnię itd. Termiś jest również nieoceniony kiedy gotuję dla dziewczynek. Małe Pimposhki do placówki zawsze idą z domowym żarełkiem (taka jestem perfekcyjna Pani Domu ha ha), zazwyczaj jest to jakaś zupa albo ‘potrawka’, które gotuję w dużych ilościach a następnie zamrażam w małych pojemniczkach, gotowych do włożenia do lanczówki. 

Generalnie gotuję sporo jak na ‘Brytyjkę’ ale mało jak na Polkę. Dwudaniowy obiad czy ciasto w niedzielę to totalnie nie moja bajka! Na kolację najczęściej jemy coś z jednego garnka, czasem posiłkuję się półproduktami a czasem to gotowe danie do piekarnika. Posiłki staram się planować tak, że kiedy mam długi dzień i jakieś plany na wieczór to dania są maksymalnie proste i szybkie do zrobienia. Jeśli mam wolniejszy wieczór i luźniejszy dzień to wtedy może obiad będzie nieco bardziej wyszukany (może będzie to nawet jakieś mięsko, ziemniaki i surówka). W weekendy lubię natomiast spędzić w kuchni rano więcej czasu i prawie zawsze robię jakieś gorące śniadania. Absolutnie nie jest to ‘full English’ ale też zazwyczaj są to jakieś jajka z czymś bardzo dobrym. Lubię przepisy typu ‘pięć składników’ bo szybko się robi i nie są zbyt skomplikowane. 

Osobiście wolę sprzątać niż gotować, ale gotowanie trudniej jest zlecić jeśli mąż nie gotuje. Jeśli chodzi o sprzątanie to staramy się nie zarosnąć brudem. Pranie robi pralka, zmywa zmywarka, robot czyści podłogi, świetnie się u nas sprawdza ręczny odkurzacz, przy dzieciach wręcz niezastąpiony. Natomiast raz na dwa tygodnie przychodzi Pani Anna i doprowadza chatę do stanu używalności. Jeśli chodzi o domowe sprzęty to moim marzeniem jest suszarka bębnowa ale niestety nie mam na nią miejsca :(. Już nawet rozważam zainstalowanie jej poza domem, w szopie ;). 

Nie cierpię chodzić na zakupy więc nie chodzę. Zakupy spożywcze zamawiamy online z dostawą do domu. Dzięki temu nie spędzamy pół soboty w supermarkecie. Dodatkowo jestem wielką fanką Amazona, mamy wykupioną usługę Prime (czyli mamy dostawę następnego dnia w pakiecie) i zamawiamy tam nawet żarówki. W ogóle to w zasadzie niemal wszystko kupuję online. W Oxfordzie niedawno otworzyło się ogromne centrum handlowe więc jeśli naprawdę muszę coś kupić stacjonarnie to robię to w przerwie na lancz. 

Szkoda mi czasu na oglądanie telewizji. Owszem są programy, które namiętnie oglądamy ale często wieczorami wolę zająć się czymś bardziej kreatywnym. Jeśli mam być szczera to telewizję oglądam tylko wtedy kiedy już naprawdę na nic innego nie mam siły. 

Jak wiecie jestem gadżeciarą więc staram się wykorzystywać cuda techniki w codziennym życiu. Oczywiście jest ajfon. W tygodniu nie rozstaję się również z ajpadem. Czytam głównie w pociągu, to wtedy czytam książki i magazyny. Jestem wielką fanką wydań elektronicznych. Żałuję jedynie, że ‘Twój Styl’ jest dostępny jedynie jako papierowy magazyn w polskim sklepie ale z drugiej strony już dawno zszedł na psy. Podobnie jak Viva!, rzadko ją już czytam głównie dla felietonów Iwaszkiewicza. Parę miesięcy temu odkupiłam od kolegi z pracy MacBooka. Dzięki temu mogę do Was teraz pisać posta z kanapy :). Okazało się, że są sytuacje kiedy laptop się przydaje ale nie mogłam się przekonać aby kupić nówkę (a musiał być Mac bo przecież musi się dogadywać z resztą zespołu kreatywnego ;). A tu kolega pyta się mnie pewnego dnia jak najlepiej sprzedać MacBooka na eBauy. No to po prostu było przeznaczenie! 

Oczywiście gadżety są fajne i ułatwiają życie. Ale z drugiej strony potrafią kraść nasz czas. Moją słabością jest Instagram, Fejsbuka już odinstalowałam. Pisałam Wam kiedyś o aplikacji Moment, która pomaga nam ograniczyć czas spędzony na telefonie (klik). W swojej najnowszej odsłonie iOS ma wbudowane narzędzia do zarządzania czasem. Dzięki nim zaaplikowałam sobie limit 40 minut na Instagrama dziennie i tego się trzymam. Generalnie spędzam na telefonie około dwóch godzin dziennie. To sporo, ale to jest sprawdzanie maili, smski z rodziną, kręcenie filmików z małymi Pimposhkami itd. Rzeczy, z których nie chcę rezygnować a złodziej czasu czyli Instagram ma założony kaganiec. 

Dla mnie bardzo ważnym elementem radzenia sobie z rzeczywistością jest kreatywne spędzanie czasu. Przynajmniej kilka razy w tygodniu muszę (bo inaczej się uduszę) znaleźć czas aby zrobić coś kreatywnego. Post na bloga, albumy Project Life, wykreślanie Bujo, robienie tortu itd. To jest dla mnie niezmiernie ważne i zdecydowanie pomaga na łepetynę. Obecnie czytam książkę o BuJo, którą napisał wynalazca tego systemu. 


Nie wiedziałam nawet, że Bullet Journal powstał dlatego, że autor ma pewne problemy behawioralne (jakiś rodzaj ADHD) i prowadzenie dziennika pomogło mu się skupić na dłużej niż parę minut. I faktycznie jest coś kojącego w korzystaniu z papieru i ołówka. Nie od dziś wiadomo, że zajęcia kreatywne mają działanie terapeutyczne. No ale komu jak komu ale Wam drogie dziewiarki chyba nie muszę w ogóle o tym pisać. 

Staram się żyć higienicznie i po prostu dbać o siebie. Im lepiej jem i im więcej się ruszam tym lepiej się czuję i mam więcej energii aby mierzyć się z rzeczywistością. W samolocie, w razie awarii należy założyć maskę tlenową najpierw sobie a dopiero potem podopiecznym. Jeśli nie będę o siebie dbała i się rozsypię to moja rodzina razem ze mną. Jestem więc egoistką jeśli o to chodzi. 

Największy problem mam z… głową. Ciągła gonitwa myśli, konieczność ogarnięcie miliona spraw sprawia, że czacha mi dymi. Medytacja nie jest dla mnie ale trochę czytałam o uważności i parę razy dziennie ćwiczę głowę. Na przykład kiedy idę na spotkanie to się nie śpieszę, zamieniam to w przyjemny spacer, przerwę w ciągu dnia. Klimatyczny Oxford trochę w tym pomaga. Albo kiedy czekam na pociąg. Zamiast nadrabiać zaległości informacyjne na telefonie czy ajpadzie albo tworzyć listę zakupów po prostu na chwilę staram się ‘zawiesić’. To pomaga. 

I to w zasadzie na tyle. Ale nie oszukujmy się. Są takie dni kiedy kuwety jednak nie ogarniam. Wtedy należy się, w ramach możliwości, zakopać pod kocem i najlepiej unikać wszelkiego kontaktu międzyludzkiego. Mój mąż bardzo dobrze się sprawdza kiedy mam taki kryzys. Jeśli naprawdę nic mi nie wychodzi a rzeczywistość mnie przerasta to wtedy po prostu staram się to przeczekać. U mnie na szczęście ten stan nie trwa zbyt długo. 

O karmieniu małych Pimposhek

$
0
0
Na prośbę czytelniczki Marii postawiłam napisać o tym jak karmiłam piersią małe Pimposhki i jak się ma tym sprawa w UK. I jak na post parentingowy przystało na końcu będzie reklama (lojalnie uprzedzam) ale kuponu zniżkowego nie będzie ;). 

Obie Pimposhki karmiłam wyłącznie piersią do czwartego miesiąca a potem sukcesywnie wprowadzałam butlę. Kiedy wracałam do pracy obie miały około sześć miesięcy i piły tylko butlę. Taki był mój wybór, nie chciałam odciągać mleka w pracy, a wieczornego karmienia nie udało nam się utrzymać (o czym za chwilę).

W UK bardzo promuje się karmienie piersią a położnice mają dostęp do doradców laktacyjnych. Nie wyobrażam sobie sytuacji, aby w szpitalu ktoś dokarmiał moje dziecko mieszanką bez mojej zgody. Wręcz odwrotnie. Na bardzo zajętym oddziale poporodowym położna pokazywała mi jak zbierać kolostrum (kolostrum brzmi dużo ładniej niż siara prawda?). 

Ze starszą Pimposhką nie miałam zbyt wielkich problemów z karmieniem. Takie normalne problemy jak bolące czy pękające brodawki, nawał, pozycje karmienia itd. Prawda jest taka, że na początku karmienie piersią boli, czasem nawet bardzo i generalnie jest to dość frustrujące dla obu stron bo oboje musicie nauczyć się nowej czynności. Ale warto ten początkowy okres przeczekać. Szkoda, że nie mówi się kobietom, że tak naprawdę na początku jest hardkor a potem jest już tylko łatwiej! Zazwyczaj mówi się jak jest pięknie a kiedy w drugiej dobie jest niefajnie to kobiety są zaskoczone i często się poddają. 

Ja dość szybko doszłam do wprawy a karmienie stało się prawdziwą przyjemnością. Miałam pomoc doradczyń laktacyjnych. Podczas pierwszego tygodnia odwiedziły nas parę razy w domu, patrzyły jak karmię, doradzały itd. W razie jakichkolwiek pytań mogłam do nich zadzwonić (w normalnych godzinach pracy). Wszystko to nieodpłatnie w ramach NHS (NFZ) i przez okres sześciu tygodni od porodu. 

Co ciekawe nikt nic nie mówił o żadnej diecie matki karmiącej. Oczywiście nie piłam alkoholu (aczkolwiek jak karmiłam młodszą Pimposhkę to już pozwalałam sobie na małą lampkę wina po wieczornym karmieniu), papierosów nie palę a jadłam wszystko jak leci, piłam też kawę i nie wprowadzałam żadnych zmian w diecie. Tutaj muszę jednak napisać, że raz ssałam pastylki propolisowe i po karmieniu starsza P. była niespokojna a jej kupki nagle zrobiły się ‘ nie takie’. Połączyłam dwa fakty, przestałam je ssać i sytuacja bardzo szybko się unormowała. 

Jeśli kobieta wraca do pracy i jest matką karmiącą to pracodawca ma obowiązek zapewnić jej ustronne miejsce do odciągania mleka oraz lodówkę do jego przechowywania. Czas na odciąganie mleka wlicza się do godzin pracy. Ja jednak nie chciałam tego robić. Miałam jednak nadzieję, że uda nam się utrzymać wieczorne karmienie. Bardzo żałuję, ale nie udało mi się to ani z jedną ani z drugą. Powód jest prosty. W wieku pięciu miesięcy dzieci piją jeszcze bardzo dużo mleka, i to mleko trzeba zastąpić butlą. Stałe pokarmy nie są jeszcze wprowadzane na tym etapie. Więc jeśli dziecko np. pije w ciągu dnia cztery butle a tylko dwa razy z piersi to niestety ale szybko zaczyna preferować butlę. Wieczorem małe Pimposhki absolutnie nie chciały już słyszeć o cycku. Natomiast moje koleżanki z pracy, które wróciły do pracy po dziewięciu czy dwunastu miesiącach z powodzeniem utrzymały laktację. Roczniak je już sporo pokarmów stałych a one tylko karmiły piersią rano i wieczorem. 

Karmienie starszej P. skończyło się dość szybko więc kiedy zaszłam w drugą ciążę nie mogłam doczekać się ponownego karmienia. Niestety z młodszą P. to była inna bajka. Niby wszystko grało ale już dziesiątego dnia po porodzie miałam zapalenie piersi. A potem jeszcze jedno! Ponownie przychodziły do nas doradczynie laktacyjne, mała niby dobrze się karmiła, nabierała wagi itd. Tyle tylko, że jak ssała pierś to nabierała przy tym powietrza, więc wieczorem, kiedy starsza już spała mieliśmy małego wyjca. Było to dość męczące. Ja się jednak nie poddawałam bo wiedziałam, że karmienie piersią może być przyjemne.  Kiedy młodsza P. miała sześć tygodni trafiłam wreszcie do cappo di tutti capi wszystkich doradczyń laktacyjnych w moim rejonie. No i natychmiastowa diagnoza - za krótkie wędzidełko. 

Zazwyczaj w takiej sytuacji najpierw zaleca się inne pozycje karmienia itd. W moim przypadku doradczyni od razu zaleciła cięcie i już następnego dnia jechałyśmy do kliniki taki zabieg wykonać. Zazwyczaj na podcięcie czeka się kilka tygodni i odbywa się ono na oddziale laryngologicznym ale my pojechałyśmy do prywatnej kliniki a zabieg wykonała położna laktacyjna. Kosztowało to chyba 120 funtów. Pierwsze 24 godziny były okropne, mała jak ssała to płakała i generalnie był sajgon. A potem było już tylko lepiej…. butlę wprowadziłam dopiero w 5 miesiącu ale i tym razem mała zaczęła wieczorami odmawiać cycka na rzecz butli. Także i tym razem nasza droga mleczna skończyła się mniej więcej w siódmym miesiącu. 

I powiem szczerze, gdyby nie fakt iż młodsza P. to drugie dziecko (i miałam już dobre doświadczenia ze straszą P.) to chyba bym się poddała i dała butlę wcześniej. A tak to walczyłam. Nawet pani cappo di tutti capi powiedziała mi, że jest pełna podziwu dla mnie, bo dałam sobie świetnie radę biorąc pod uwagę jak krótkie jest to wędzidełko i że dziecko sześciotygodniowe nie ma niedowagi. 

I tutaj ciekawostka. Problem krótkiego wędzidełka bardzo się ostatnimi czasy nasilił. Jeszcze 20 czy 30 lat temu problem był marginalny a teraz ma to co drugie dziecko. Podobno winna jest zbytnia suplementacja kwasem foliowym. 

I jeszcze jedna rzecz, chyba ta najbardziej kontrowersyjna. Otóż obie małe Pimposhki karmiłam na żądanie, zawsze i wszędzie, także publicznie. Owszem, miałam specjalne ubrania (i staniki) do karmienia piersią z dyskretnymi rozcięciami (więc raczej ‘cyca nie wywalałam’) ale nikt nigdy nie zwrócił mi uwagi ani nawet krzywo się na mnie nie spojrzał. I to zarówno w UK jak i w Polsce (jak wiecie z każdą z córek spędziłam około 6 tygodni macierzyńskiego w Polsce więc okazji do karmienia w terenie  trochę było). Tylko latając samolotem miałam specjalne ‘pokradełko’ do karmienia w formie takiej ‘pelerynki’ bo to jednak mała przestrzeń. Pelerynka przydała się też raz w drodze z lotniska. To było w Polsce. Zatrzymaliśmy się na jedzenie przy trasie w restauracji typu ‘góralska chata’ gdzie przy jednej ławie je sporo osób. Akurat na przeciwko mnie obcy pan jadł zupę kiedy młoda też chciała jeść. Karmienie piersią jest jak najbardziej naturalne ale z drugiej strony przecież nawet są kobiety, które nie karmią piersią bo ‘się brzydzą’. Jeśli mogę sprawić, że ten pan czuł się bardziej komfortowo to w sumie czemu nie? Nie miałam nic przeciwko użyciu ‘pelerynki’ w jego towarzystwie, uważam, że było to w dobrym tonie. W końcu w karmieniu piersią chodzi o to, aby komfortowo nakarmić dziecko. To nie jest jakaś manifestacja nie wiadomo czego. 

A teraz czas na reklamę. Otóż kiedy kupiłam pierwsze opakowanie mleka modyfikowanego (młode piły Aptamil w Polsce sprzedawany pod nazwą Bebilon) i zobaczyłam instrukcję przygotowania butelki mleka to….. o mało się nie przewróciłam. Wyglądało to mniej więcej tak:

  • Zagotuj wodę w czajniku
  • Odczekaj mniej więcej 15 minut kiedy woda osiągnie około 70 stopni Celsjusza
  • Zalej odmierzoną ilość proszku wodą z czajnika 
  • Odczekaj aż butelka osiągnie temperaturę 36 stopni (można schłodzić pod strumieniem zimnej wody z kranu)

Jako osoba przyzwyczajona do… wyciągnięcia cyca na żądanie, szczególnie w nocy jak to przeczytałam to się naprawdę przestraszyłam. I szybciutko na Amazonie zamówiliśmy ‘maszynę do przygotowywania butli’ firmy Tommee Tippee.  

Maszyna wygląda tak:


To w zasadzie taki nieco mądrzejszy czajnik z wbudowanym filtrem do wody. A działa w ten sposób: Podstawiamy pustą butlę, wybieramy ile uncji/mililitrów chcemy przygotować. Naciskamy przycisk. Maszyna wlewa małą ilość gorącej wody do butelki. Teraz mamy dwie minuty aby uzupełnić ją odpowiednią ilością mleka w proszku (my trzymaliśmy odmierzone w małych pojemniczkach). Potrząsamy aby mleko się rozpuściło, ponownie ustawiamy butlę i ponownie przyciskamy przycisk. Maszyna uzupełnia butelkę odpowiednią ilością zimnej wody aby wyprodukować butlę dokładnie o temperaturze ciała. Ta dam! W niecałe dwie minuty!! 

Dodatkowo my zainstalowaliśmy maszynę u góry więc nie było żadnego latania do kuchni na dół w środku nocy aby zrobić butlę. Ta na zdjęciu powyżej to nasza maszyna, która dzielnie nam służyła przy obu małych Pimposhkach a niedawno za pośrednictwem eBaya trafiła do nowego domu w Niemczech. Ta maszyna to tutaj jeden z najbardziej popularnych gadżetów dla rodziców. Dziwnym trafem nie można jej kupić w Polsce. 

Maszynę oczywiście bardzo polecam, ale karmienie piersią bardziej :). 


Ze starszą P.

I z młodszą P. 

Co (dobrego) PiS zrobił dla Ciebie?

$
0
0
Ostatnio wyprodukowałam kilka bardzo długich postów. Dzisiaj chciałabym zostawić pole do popisu Wam. Otóż jest taka sprawa. Ostatnio ‘kłócę się’ z Panem Kapitanem drogą mailową na tematy polityczne. Ja piszę, że ‘Polityka’ (którą Pan Kapitan prenumeruje od czasu studiów) stała się bardzo antyrządowa i tendencyjna. Pan Kapitan na to, że taka jest sytuacja w kraju i ‘Polityka’ po prostu pisze prawdę. A ja jakoś nie mogę uwierzyć, że nie ma nic a nic dobrego w ‘dobrej zmianie’. 

Po znamiennym marszu niepodległości miałam wrażenie, że Onet wręcz wychodził ze skóry aby napisać coś złego. Tak jakby ‘dziennikarze’ wręcz żałowali, że nie było jakiejś grubszej rozruby. Jak pewnie wiecie światopoglądowo jest mi bardzo daleko do partii rządzącej.  Ale przecież musi być w tych rządach coś dobrego, prawda? 

Pan Kapitan powiedział, że stawia mi dobrą kolację jak się spotkamy, jeśli wskażę mu co takiego dobrego zrobił PiS. No i mam problem bo jakoś nie mogę się niczego doszukać. Jak rozmawiam z rodziną i znajomymi to jednak nie wypowiadają się o nowych rządach pochlebnie. A co robi badacz jak nie ma danych? Idzie i zbiera prawda? Pomóżcie mi proszę. 

Napiszcie mi co zmieniło się w Waszym osobistym życiu (albo w życiu Waszych osobistych najbliższych) na lepsze odkąd PiS doszedł do władzy. Chodzi mi o konkretne przykłady na poziomie obywatela. Nie chodzi mi o żadne polityczne rozgrywki na szczeblu krajowym czy międzynarodowym (np. uszczelnianie VATu, ściganie aferzystów itd.). Jeśli komuś poprawił się humor, bo byłym ubekom obcięli emerytury albo dziecku zabrali rentę po ojcu, który pracował w służbach to niech tą informację jednak zachowa dla siebie. Albo jeśli ktoś cieszy się, że wreszcie wyjaśnią ‘zamach smoleński’. Takie efekty pracy nowego rządu mnie nie interesują bo są zbyt abstrakcyjne.

Interesuje mnie co konkretnie zmieniło się na lepsze w codziennym życiu. Może są wśród Was osoby, które znacząco skorzystały na 500+ (i na przykład dzieciaki chodzą teraz na Angielski a wcześniej nie chodziły), może są emeryci, którym rachunek za leki nagle spadł o 200 zł miesięcznie, może ktoś przeszedł na wcześniejszą emeryturę i sobie chwali? A może ktoś wyciął drzewo (którego wcześniej nie mógł ruszyć) i ma teraz dużo więcej światła w pokoju dziennym 
(i lepiej się robi na drutach?). A może dzięki naprotechnologii po latach starań jesteście właśnie w ciąży? Może ktoś pracuje w handlu i cieszy się, że nie musi chodzić do pracy w niedzielę? Generalnie bardzo interesuje mnie czy coś zmieniło się znacząco w Waszym codziennym życiu na lepsze i czy dobra zmiana okazała się dla Was naprawdę dobra. 

Ciekawa jestem, czy pod postem pojawi się morze pozytywnych komentarzy, czy może zapadnie wymowne milczenie i to ja będę musiała stawiać (dobrą) kolację Panu Kapitanowi. Interesują mnie tylko pozytywne historie, i piszę to całkiem serio! Nie podoba mi się to co robi PiS ale może w tym szaleństwie jest metoda? Liczę na Was. 

p.s. Nie wyrobiłam się w tym tygodniu z odpowiedziami na komentarze pod poprzednim postem. Przepraszam, poprawię się. Jeśli ktoś śledzi Instagrama to wie, że mam ręce pełne cukrowej roboty ;). 

Sam lukier

$
0
0
Chciałabym jakoś podsumować dyskusję pod poprzednim postem. Ale z drugiej strony nie chcę już ‘jątrzyć’. Nie było moim celem wkładać kija w mrowisko ani nie chciałam być kontrowersyjna. To co miałam do napisania, to napisałam w komentarzach w dyskusji z Wami. Zamykam więc temat i dziś będzie słodko, beztrosko i dziewczęco. Jednym słowem sam lukier (dosłownie). 



Starsza P. kończy dzisiaj cztery lata. Nie będę pisać ‘kiedy to zleciało’ bo to jest zbyt oklepane. Przez ostatnie dwa tygodnie wieczory spędzałam na lepieniu figurek do tortu dla małej. Małe przyjęcie urodzinowe mięliśmy w sobotę. Starsza P. była tortem zachwycona, podobnie jak reszta rodziny, Insta ciocie i nawet ja sama byłam z siebie wyjątkowo zadowolona. Muszę przyznać, że ozdabianie tortów (pieczenie i smak to nieco inna bajka) wychodzi mi naprawdę fajnie i odkryłam kolejny talent ;). A jak to się wszystko zaczęło?


To jest tort na roczek starszej P. Zrobiła go dla mnie moja koleżanka z pracy, Sheryl. To była usługa barterowa, ja jej zrobiłam na drutach sweter do ślubu (jej ślubu). Na torcie widzicie cukrową replikę królika starszej P. To jej ukochana maskotka, która do tej pory jej towarzyszy.  


To jest tort na dwa latka starszej P. Mała miała wtedy fazę na Króla Lwa. Tort zamówiliśmy w cukierni. Figurkę Pumby ponownie zrobiła Sheryl a Timona zrobiłam ja, to była moja pierwsza figurka z cukru. Tort z cukierni (bez figurek) kosztował 65 funtów i uważałam, że to było bardzo, bardzo drogo. To wtedy zaczęła kiełkować myśl (byłam już w zaawansowanej ciąży z młodszą P.), że przy dwóch córkach i takich cenach za torty być może warto się trochę przyuczyć. 


A to jest tort, który zrobiłam na 40te urodziny męża. Byłam już na macierzyńskim, trochę mi się nudziło w oczekiwaniu na młodszą P. no to zrobiłam Yodę. Yoda wyszedł świetny a była to moja druga figurka w życiu! Zrobiłam go wg. filmiku instruktażowego, który znalazłam na YouTube. Krok po kroku, okazało się, że to wcale nie jest takie trudne! To Yoda właśnie sprawił, że połknęłam bakcyla i nabrałam pewności siebie. 


To tort, który zrobiłam już sama od A do Z na trzecie urodziny starszej P. Temat oczywiście to ‘Kraina lodu’. Tym razem wyjątkowo napracowałam się nad środkiem. Był to ‘Polski’ tort, czyli w założeniu nie tylko ładnie wyglądający ale także smaczny. 


Ale żeby nie było, że tak wszystko mi wychodzi to tutaj jest porównanie Elsy numer 1 (zrobiona w 10 minut aby poćwiczyć kilka technik) oraz finalna Elsa (po drodze było kilka). 


To wtedy rozkręciłam się na dobre. Młodsza P. dostała na roczek tort z żyrafą, w dodatku mój pierwszy piętrowy. 


A teść na 70tkę (ma urodziny dwa dni po młodszej P.) dostał świnki kąpiące się w błotku, w koszulkach jego ulubionej drużyny piłkarskiej QPR. 


I tak dotarłam do mojej najnowszej cukierniczej kreacji. Oto tort na czwarte urodziny! Początkowo miała być tylko baletnica (baletnica ma sukienkę w takim samym kolorze jak sukienka starszej P., którą ubiera na lekcje tańca) ale potem doszła prośba o jednorożca. 


I teraz taka chwila refleksji. Jestem totalnym samoukiem (podobnie sama nauczyłam się robić na drutach). Korzystałam z darmowych filmików na YouTube ale też z płatnych tutoriali. Można kupić w sieci filmiki i pliki PDF podobnie jak ze wzorami na udziergi. I wiecie co? Naprawdę warto. To nie jest duży wydatek. A z takiego instruktażu nie tylko dowiemy się jak wykonać konkretną figurkę ale autor(ka) często dzieli się swoją wiedzą na poboczne tematy, zdradza swoje triki i daje cenne wskazówki. 

I tak jak pierwszy szalik dziergałam z akrylu na prostych drutach, tak szybciutko dzięki YouTube, blogom i wzorom przerzuciłam się na druty na żyłce KP i włóczkę od Rowana. Podobnie tutaj, już nie lepię ze zwykłej masy cukrowej z dodatkiem kleju w proszku ale kupuję specjalne masy (różne, w zależności od zastosowania), profesjonalne barwniki i narzędzia. 

A następny tort? Za dwa miesiące, wygląda na to że będzie to…. świnka Peppa. A potem ponownie 10 miesięcy przerwy. Na rodzinne insynuacje, że może bym zrobiła tort temu a temu.... głuchnę. 

Mentalny bagaż

$
0
0
Parę tygodni temu napisałam Wam posta o tym, jak ogarniam (klik). Gdyby ktoś zadał mojemu mężowi jak on ogarnia będąc pracującym ojcem dwójki dzieci to jego odpowiedź brzmiałaby ‘pytam żonę’. Niestety! 

Myślę, że wiele nas kobiet to zna. To my pamiętamy niemal o wszystkim co dotyczy dzieci i prowadzenia domu. Czy to nie jest wkurzające? To my pamiętamy o wywiadówkach, to my wiemy jak ma na imię wychowawczyni syna, to my pamiętamy, że ciocia męża ma urodziny i trzeba jej wysłać kartkę. To my robimy najczęściej plan zakupów, to my wiemy, że kasza gryczana się kończy a w lodówce jest już lekko zwiędła cukinia więc jutro ją trzeba zrobić na obiad. To my zauważamy, że wypadałoby już wyprać dywanik łazienkowy i że dziecko wyrosło z butów. 

Facet w wersji podstawowej zazwyczaj kosi trawę (jak mu przypomnimy), wynosi śmieci i ewentualnie zmywa naczynia. W wersji rozszerzonej zajmuje się domowymi finansami i umawia się z fachowcami, gdy trzeba coś w domu zrobić. Jeśli mamy wersję de luxe to może nawet zajmie się gotowaniem. Ale nie, nie takim zwykłym gotowaniem zupy na codzienny obiad. Jak on gotuje to od razu musi być to coś specjalnego, wykwintnego a my mamy piać z zachwytu. Nad naszą codzienną pomidorową nikt nie pieje. 

Faceci to zazwyczaj zadaniowcy. Jeśli zrobimy listę zakupów, to pojedzie i kupi (a przy okazji zadzwoni pięć razy aby się upewnić, czy kupił odpowiedni rodzaj pieluch). Jak poprosimy, to powiesi pranie albo pojedzie wymienić opony na letnie w naszym aucie (przy okazji może i olej wymieni?). Jak przypomnimy, to kupi znaczki. Jak napiszemy na lodówce, to jest szansa, że nie będzie się pytał ‘Co dzisiaj na obiad?’ ‘Kiedy lecimy na urlop?’ ’O której miał być ten hydraulik?'. 

Ale to my musimy o wszystkim pamiętać, to my musimy prosić, przypominać, planować a mąż zazwyczaj jest po prostu ‘podwykonawcą’. Muszę przyznać, że są dni kiedy bardzo męczy mnie ta rola ‘menadżera rodziny’ kiedy ciąży mi ten ‘mentalny bagaż’. Nie mogę powiedzieć, obowiązkami domowymi dzielimy się mniej więcej po równo, ale i tak wszystko jest ‘na mojej głowie’. Nie chodzi mi o pracę fizyczną ale o pracę umysłową właśnie i konieczność ogarniania. 

Oczywiście sama jestem sobie winna. Jestem ofiarą ‘zostaw ja to zrobię szybciej/lepiej/sprawniej’, ‘dobra ja już to zrobię bo nie chcę odpowiadać na milion Twoich pytań, jak to zrobić’. Bo pytanie ‘jak mogę Ci pomóc/co trzeba zrobić’ już mnie najzwyczajniej wkurza (naprawdę nie widzi, że suche pranie czeka już tydzień na włożenie do bieliźniarki - jego obowiązek bo jest wyższy). Bo jak zapodam mężowi jakieś zadanie, choćby było najprostsze to przyjdzie do mnie z trzema opcjami i tak finalnie muszę się zastanowić i podjąć decyzję co wybrać. Nie wiem, może tylko mój model tak ma? A ja bym chciała aby np. mąż zajął się planowaniem wakacji. Wyszukał hotel, loty, sprawdził daty w kalendarzu a potem oznajmił mi, gdzie i kiedy lecimy. I tyle. 

Chociaż z drugiej strony… Jeśli macie męża, który zauważy, że mąka się kończy i ją kupi bez żadnych konsultacji z Wami albo wie dokładnie z jakiego sklepu pochodzą ulubione rajstopy córki i jaki rozmiar (większy niż jej wiek, bo ten sklep zaniża rozmiarówkę), no i sam bukuje te Malediwy to…. jak Wy z nim wytrzymujecie? 

Z jednej strony ciężko mi z moim bagażem mentalnym, z drugiej strony boję się utraty kontroli i dania mu po prostu wolnej ręki. I to nie tak, że nie próbowałam ale zawsze kończyło się to jakąś katastrofą (np. rachunek za przedszkole nie został zapłacony na czas, bo nie przypomniałam choć umówiliśmy się, że to jego odpowiedzialność). 

Myślę, że wiele z Was wie o czym piszę. Czy ktoś wie jak temu zaradzić? Czy ktoś może ‘uwolnił’ się od tego 'mentalnego bagażu', wypracował sobie jakiś fajny kompromis i przy okazji ‘uwolnił męża'? Moje drogie starsze koleżanki (młodsze też) poradźcie mi :). 

Dlaczego matki się tego wstydzą?

$
0
0
Co jakiś czas, któraś z ‘poczytnych blogerek parentingowych’ pisze posta o tym dlaczego nie posłała swojego dziecka do przedszkola/żłobka. Powody są różne, najczęściej, że ona/dziecko nie są gotowi, że skoro ona pracuje w domu to czemu nie, że przedszkola są jakie są, że choroby, że w zasadzie to rodzicielstwo bliskości itd. 

Pod takim postem zawsze jest sporo komentarzy od matek, które jednak dziecko do przedszkola (albo o zgrozo do żłobka) posłały. I są takie rozżalone w tych komentarzach, że oczywiście wszystko fajnie ale, że przecież niektóre kobiety nie mają wyboru, nie są ‘poczytnymi blogerkami parentingowymi’, muszą wrócić do pracy, i że dlaczego ta blogerka o takich kobietach jak one nie pisze. 

Często też te matki piszą, że owszem ich dzieci chodzą do przedszkola ale ich przedszkole jest… inne i wyjątkowe. Jednym słowem, te dzieci z komentarzy chodzą do jakiś wypasionych przedszkoli, gdzie na jedną opiekunkę przypada maksymalnie trójka dzieci, obiadki i podwieczorek z ekologicznych, sezonowych i lokalnych składników przygotowuje Modest Amaro a zajęcia z rytmiki prowadzi Agustin Egurrola. Angielski to przeżytek, dzieci uczą się Chińskiego i programowania (a nie daj Boże religii). Nie ma mowy o owsikach, dzieci nigdy nie chorują a program rozwojowy i kreatywny jest taki, że po ukończeniu przedszkola od razu startują na uniwersytety. No i oczywiście te dzieci spędzają tam maksymalnie trzy godziny dziennie ;). 

I tak się zastanawiam czytając te komentarze, czy to jest jakiś wstyd, że nasze dziecko chodzi do placówki?* I co to za tekst ‘jak bym mogła to bym nie posyłała’. To tak jakby dziecko w przedszkolu to jakaś ostateczność i w ogóle kara za grzechy. Poza tym nie za bardzo rozumiem, co to znaczy ’nie mam wyboru’. Jeśli masz dziecko to masz wybór. Nie wracasz któregoś dnia z pracy a tu nagle noworodek prawda? Zazwyczaj decyzja o dziecku jest świadoma, a jeśli dziecko to wpadka to i tak masz przynajmniej 12 miesięcy (9 miesięcy ciąży i powiedzmy trzy miesiące podajże przymusowego macierzyńskiego) aby się z sytuacją oswoić. No i jeśli chcesz być mamą, która na przykład nie chce aby dziecko wychowywali obcy ludzie no to powinnaś sobie życie tak przeorganizować aby taką mamą móc być. 

Jak to powiedziała jakaś słynna ministra, samotne matki z jednym dzieckiem powinny się życiowo ogarnąć, zrobić sobie drugie i wtedy dostaną 500+. O! ;)

Moja szefowa mieszka w Birmingham ale pracuje w Oxfordzie. Codziennie w pociągu spędza cztery godziny. Właśnie ogłosiła, że odchodzi. Znalazła pracę bliżej domu, żeby mieć więcej czasu dla syna (James jest parę miesięcy młodszy od starszej P. i tak jak ona we wrześniu idzie do szkoły). To jest właśnie wybór. Coś Ci nie pasuje, to to zmieniasz. No kurczę, proste!!! Nawet jeśli nie masz wyboru w danej chwili, to zastanów się co możesz zrobić dziś aby jutro ten wybór już mieć. Naprawdę niewiele jest takich patowych sytuacji w życiu kiedy naprawdę nie masz wyboru, a nawet jeśli to i ta sytuacja jest najczęściej przejściowa.

Moje zdanie na temat żłobka i przedszkola znacie i nie będę się powtarzać. Absolutnie nie wstydzę się tego, że moje dzieci chodzą do placówki, wręcz odwrotnie. To jest mój wybór. Wybór, który sobie zaplanowałam i wypracowałam. Nie kupuję tego, że kobieta nie ma wyboru. W najgorszym razie, jak już nie ma innych opcji zawsze może zostać ‘poczytną blogerką parentingową’. 


*tak wiem, że ‘placówka’ brzmi średnio ale ja lubię to słowo jako dziecko zinstytucjonalizowane w przeróżnych placówkach w PRL. 



Uwaga! Ostatni post na blogu w tym roku ukaże się za tydzień, w Wigilię. Będzie to absolutnie wyjątkowy post jakiego na blogu (starym czy nowym jeszcze nigdy nie było). To taki trochę świąteczny prezent dla moich czytelników, także nie przegapcie! Będzie dużo czasu aby go przeczytać bo 31 grudnia postu nie będzie. Starsza P. i ja jedziemy do Londynu na ‘Dziadka do Orzechów’, nigdy nie widziałam baletu i nie mogę się doczekać. 

"Jak mnie wychowano"

$
0
0
Znacie ten cykl? Na ostatnich stronach miesięcznika 'Wysokie Obcasy Extra' znani i lubiani opisują swoje dzieciństwo i opowiadają rodzinne anegdoty. Uwielbiam go czytać. Pewnie nie tylko ja, bo ukazał się też numer specjalny, w którym te historie zostały zebrane. Pomyślałam sobie, że fajnie by było jakby mnie kiedyś poproszono o taki wywiad. Nie sądzę jednak aby stało się to w jakiejś bliższej przyszłości ;). No ale od czego mam bloga?

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Na działce u Babci Sławci

Pradziadek Wawrzyn był ułanem. A potem z prababcią Bronką mieli sklep we wsi Lipie niedaleko Częstochowy. Mieli cztery córki, dwie przedwojenne i dwie powojenne. Najstarsza z nich to moja Babcia Stanisława. Pradziadek Wawrzyn, któregoś dnia wyszedł na obejście, upadł pod gruszą i już nie wstał. Moja Babcia często powtarza, że marzy jej się taka śmierć. (Nie ma szans, za dużo chodzi po lekarzach.) Pradziadka Wawrzyna nigdy nie poznałam, za to dobrze pamiętam prababcię Bronkę. Miała chore kolana, chodziła o dwóch laskach ale i tak gotowała obiad dla całej rodziny jak się wszyscy zjechali. Przysmakiem były prażuchy, kluski z gotowanych ziemniaków. Jak Babcia Bronka zmarła to grusza na obejściu uschła, z dnia na dzień. 

Do sklepu moich pradziadków przyjeżdżał czasem mój drugi pradziadek z najstarszym synem Zenonem. I tak się dziadkowie poznali. Dziadek pochodził ze wsi Cisie. Był najstarszy z czworga rodzeństwa. Dobrze pamiętam i pradziadka Piotra i prababcię Mariannę. W ich domu hodowało się kaczki, gęsi i króliki. Dla dzieciaka to był raj. Nie było łazienki, za potrzebą chodziło się do latryny na podwórzu a w nocy korzystało się z wiadra. Myło się w cynowej balii. Dom po pradziadkach przejął kuzyn mojego ojca. Wyprowadził się tam z bloku w Częstochowie. Dom ma teraz podobno dwie łazienki. 

Dziadek Zenek chciał być marynarzem i ukończył Wyższą Szkołę Morską w Gdyni, uczył się też w Leningradzie w szkole oficerskiej. U schyłku kariery był Komandorem Marynarki Wojennej i dowódcą jednostki trałowców. Jednostka ta najpierw stacjonowała na Helu a potem została przeniesiona do Świnoujścia. Pan Kapitan urodził się w Częstochowie, dorastał na Helu a potem rodzina przeniosła się do Świnoujścia kiedy był w czwartej klasie podstawówki. Babcia Stasia była nauczycielką matematyki, pracowała w szkole specjalnej z internatem. 

Dziadek Zenek był moim ukochanym dziadkiem. Ja go już pamiętam na emeryturze, woził mnie po mieście na swoim niebieskim składaku, na bagażniku, czego absolutnie nie wolno było robić więc ciągle nas łapała milicja i wlepiała dziadkowi mandaty. Dziadkowe hodowali w ogródku kury, smak dziecinstwa to smak świerzutkich jajek. Babcia gotowała kurom karmę z obierek po ziemniakach i dodawała do niej skorupki jajek, śmierdziało w całym domu. Kury karmili też pokrzywami. Na pokrzywy jeździłam razem z dziadkiem do Parku Zdrojowego, tam były wtedy niesamowite chaszcze. Te pokrzywy potem dziadek siekał i suszyły się na strychu. Dziadek zmarł na raka krtani jak miałam dziewięć lat. Miał wojskowy pogrzeb, z salwą honorową i orkiestrą. 

Z ukochanym dziadkiem

Moja mama urodziła się w małym miasteczku niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego. Mama urodziła się w domu (tzn. w mieszkaniu w bloku przy ulicy Jeziornej). Babcia Sławcia (również Stanisława) była położną. Dziadek Staś był kierownikiem w fabryce. Pochodził z Kieleckiego i miał cztery siostry. Babcia pochodziła ze wsi Hryniewicze na Podlasiu. Była silną kobietą o trudnym charakterze i chyba dlatego tak mało wiem o jej rodzinie. Pobrali się dość późno a moja mama była drugim dzieckiem, urodziła się sześć lat po swoim bracie. Babcia była niezwykle elegancką kobietą, nie wychodziła z domu bez kapelusza i rękawiczek. No i jako małomiasteczkowa położna znała wszystkich co oznaczało, że w tamtych czasach mogła dostać spod lady dosłownie wszystko (na przykład śliczne białe sandałki dla ukochanej wnuczki). Babcia Sławcia uwielbiała rękodzieło. Na szydełku robiła nawet suknie ślubne a za ‘mojej kadencji’ haftowała piękne obrusy. Myślę, że to po niej odziedziczyłam talenty manualne. Babcia całe życia paliła papierosy, zmarła nagle na serce. Dziadek Staś też już nie żyje. Oboje pochowani są w Świnoujściu. 

Z babcią Sławcią

Moi rodzice poznali się na zimowisku harcerskim w Zwardoniu. Byli w liceum. Pobrali się w Szczecinie a po ślubie zamieszkali w Świnoujściu. Wynajmowali pokój z kuchnią w dzielnicy gdzie mieszkali głównie żołnierze Armii Bałtyckiej wraz z rodzinami. Mieszkaliśmy tam cztery lata i z tego czasu pochodzą moje pierwsze wspomnienia. Na tej samej ulicy był mój żłobek (teraz fryzjer i pawilony ze szmelcem dla niemieckich klientów) a niedaleko przedszkole (teraz przerobione na apartamenty dla turystów). Po drugiej stronie ulicy mieszkał Marcin, mój równolatek. To mój pierwszy przyjaciel. Bawiliśmy się na placu zabaw razem z radzieckimi dziećmi. W tym miejscu stoi teraz kościół. Chodziliśmy do tych samych placówek wychowawczych aż rozłączyło nas liceum. Marcin jest teraz księdzem i kiedyś wyprawił dla mnie mszę w jednej z kaplic w bazylice Św. Piotra w Rzymie. To był prezent na moje trzydzieste urodziny. 

Nierozłączni

W całej rodzinie tylko ja jestem rodowitą Świnoujścianką. Kiedy się urodziłam ojciec bronił magisterkę a potem popłynął w morze. Wrócił po ośmiu miesiącach i podobno się go bałam. Z biegiem czasu nasze stosunki uległy jednak znaczącej poprawie ;). Ze względu na pracę ojca mama często była ze mną sama. Pracowała wtedy jako fizjoterapeutka w bazie zabiegowej ośrodka wypoczynkowego Bumar-Łabędy. Kończyła pracę o 13:00 i potem już była cała dla mnie. Czytała mi bajki, malowałyśmy, mama zawsze była bardzo kreatywna. Najbardziej lubiłam kiedy szyła na maszynie, bo wtedy ściągała lustro ze ściany, stawiała na podłodze a ja mogłam bez końca się w nim przeglądać, pozować i przebierać. 

Z mamą

Generalnie byłam dobrym dzieckiem tylko nie jadłam. Byłam wręcz patologicznym niejadkiem. Dzisiaj to by się pewnie nazywało dziecięca anoreksja. Mama ciągała mnie po lekarzach i miała ze mną krzyż pański. Jadłam tylko kilka potraw, np. placki z jabłkami i rosół. Ale tylko z domowym makaronem. Więc moja mama co niedzielę wyciągała wielka drewnianą stolnicę i robiła domowy makaron. Jedzenie było dla mnie jedną z większych traum dzieciństwa a moim największym marzeniem kiedy dorosnę było to, że wreszcie nikt nie będzie mi kazał nic jeść. Byłam w czwartej klasie podstawówki, kiedy wróciłam ze szkoły i powiedziałam mamie, że jestem głodna. Mama myślała, że się przesłyszała. Do tej pory gdy odwiedzam rodzinę to na stole jest rosół bo wiadomo, że to na pewno zjem ;). 

Jako dziecko bardzo dużo czytałam, Uwielbiałam czytać. Przeczytałam chyba wszystkie szkolne lektury, no poza ‘Panem Tadeuszem’ i ‘Chłopami’. Moja ulubiona epoka to Młoda Polska i międzywojnie. Ten temat trafiłam na maturze, dostałam szóstkę. W liceum pofarbowałam włosy na blond. Szkoła, do której chodziłam była uważana za elitarną, nie spodobało się to. Ojciec mnie bronił. Jak on był w liceum to kazano mu obciąć długie włosy. Włosy ściął, zapuścił brodę. Na brodę nie było paragrafu. 

Jestem jedynaczką i nigdy mi to nie przeszkadzało. Nie pamiętam żebym jakoś bardzo chciała mieć rodzeństwo. W sumie to i tak wychowałam się z kuzynem. Moi rodzice wprowadzili się do domu dziadków i wyremontowali strych na własne mieszkanie. Po śmierci dziadka u babci pomieszkiwał mój kuzyn, równolatek. Myślę, że przez całe moje dzieciństwo babcia za mną nie przepadała. Za to mój kuzyn był jej oczkiem w głowie. To była moja druga trauma dzieciństwa. Nie lubiłam kuzyna i nie chciałam się niczym z nim dzielić więc babcia nazywała mnie cały czas samolubem. Dopiero jak dorosłam zrozumiałam, że wcale nie jestem samolubem. A kuzyn wyrósł na faceta z problemami. Moja babcia bardzo chciała doczekać prawnuków. Mój kuzyn był pierwszy ale wiem, że do pełni szczęścia brakowało jej prawnuka ode mnie. Bardzo się ucieszyła, kiedy powiedziałam jej, że jestem w ciąży. Teraz z babcią mam stosunki lepsze niż poprawne i mam podejrzenia, że to młodsza P. jest jej ukochaną prawnuczką. Moje stosunki z kuzynem pozostały bez zmian, ale lubię jego żonę i jestem chrzestną ich córki. 

Od strony mamy mam aż trzech kuzynów. Świetne chłopaki. Jesteśmy bardzo zżyci. Całe dzieciństwo spędzaliśmy razem. Z nimi jeździłam na obozy harcerskie i rodzinne wypady. Mam dużo fajnych wspomnień związanych z wujkiem Markiem, bratem mamy. To on nauczył mnie jeździć na nartach i konno. Wujek był radiowcem, pracował przy Famie i Wiatraku. To dzięki niemu poznałam szanty Jurka Porębskiego. Wychowałam się na nich. Nie potrafię śpiewać, nie mam żadnego talentu muzycznego ale osiem lat temu wraz z mistrzem wykonałam duet do piosenki ‘Jejku jejku’. Ktoś to nagrał, mam film, nie miałam jeszcze odwagi tego obejrzeć. 

Jako rodzina dużo jeździliśmy. Ojciec pływał w Polskiej Żegludze Morskiej, w rejsy można było zabierać rodzinę. Jak miałam pięć lat, to popłynęłam w pierwszy rejs. To był rejs do Brazylii, przekroczyliśmy równik i załoga zorganizowała prawdziwy chrzest morski. Mam dyplom i jestem certyfikowanym wilkiem morskim a Neptun nadał mi imię ‘Syrena’. Potem jeszcze pływałam z ojcem kilka razy. Ostatni raz jak miałam 16 lat, wtedy już bez mamy. To był pierwszy kapitański rejs ojca. Mój dziadek też kiedyś pojechał z ojcem w rejs, z tego rejsu nie wiedział co babci przywieźć w prezencie więc przywiózł jej… wąsy. 

Chrzest morski. W tle Prozerpina. 

Chodziłam do zwykłej szkoły podstawowej. Tej samej, do której chodził Pan Kapitan i jego brat. Szkoły nie przerobili na hotel i stoi do dziś. W środku wydaje mi się teraz dużo, dużo mniejsza. Uczyłam się oczywiście bardzo dobrze, nie byłam prymuską ale utrzymywałam się regularnie w pierwszej trójce. To Marcin był prymusem. Nauczyciele mnie lubili, niektórzy byli fantastyczni jak moja pani od polskiego, Pani Szczepańska. Zresztą polski był moim ulubionym przedmiotem, lubiłam pisać wypracowania i recytować wiersze. Miałam całkiem niezłą dykcję. Od trzeciej klasy brałam udział we wszystkich szkolnych akademiach, co roku były dwie: na dzień nauczyciela i na święto niepodległości. Pamiętam jak wprowadzili do skali ocen szóstki. Byłam pierwszą osobą w klasie, która dostała szóstkę a dostałam ją za recytację wiersza. To była Pieśń o Żołnierzach z Westerplatte. W szkole podstawowej miałam dwie przyjaciółki. Maję i Anię. Mama Ani była sędziną, należała do Świnoujskiej śmietanki towarzyskiej i kumplowała się z lokalną bohemą artystyczną. Zawsze zazdrościłam Ani, że z mamą chodzi na wernisaże a moi rodzice, kiedy ojciec wraca z morza wolą siedzieć w domu. 

Pierwszy września 1988

Poszłam do prywatnego liceum. Był 1996 rok i w Polsce był boom na prywatne i tzw. społeczne szkoły. To było wyjątkowe liceum bo uczyli w nim nauczyciele mojego ojca. Miałam świetnego fizyka, profesora Srokę (który absolutnie nie nauczył mnie fizyki), matematyka ‘Mroka’ (który był szwagrem Sroki) i świetną panią od polskiego. W liceum byłam w klasie matematyczno-fizycznej. Rodzice tutaj ingerowali, bo ja chciałam iść do innego liceum do klasy humanistycznej. No ale to byłaby pomyłka, także jestem im za to wdzięczna. W tamtym czasie w dobrym tonie było posyłać dzieci na letnie obozy językowe. Nigdy, ale to nigdy nie dałam się wysłać do Oxfordu na obóz z firmą DPD (teraz EF). Uważam, że los jest przewrotny :). To w liceum zaczęłam zarabiać swoje pierwsze pieniądze. Najpierw w lokalnej stacji telewizyjnej byłam ‘panienką z okienka’, potem byłam prezenterką z lokalnym Radiu 44. Radio zostało potem wykupione przez Agorę i przez chwilę byłam nawet pracownikiem Agora s.a. Potem była druga lokalna telewizja. Kończąc liceum miałam przezwisko ‘missmedia’. Zdawałam nawet na dziennikarstwo na UW ale bez sukcesu. 

Miałam dużo swobody jako nastolatka i nigdy nie nadwyrężyłam zaufania moich rodziców. Pierwszego papierosa zapaliłam jak miałam skończone 18 lat. Byłam bardzo kochliwa i zawsze miałam jakiegoś narzeczonego. Rodzice byli bardzo wyrozumiali, szczególnie, że na studiach upodobałam sobie dużo starszych mężczyzn. Nic dziwnego. Od małego byłam dla mamy partnerką do rozmowy. Z moją mamą nie było ściemy. W związku z tym była ze mnie taka ‘stara malutka’, zawsze łatwiej dogadywałam się ze starymi niż z rówieśnikami. 

Moi rodzice nigdy nie żałowali mi pieniędzy ale te były na książki, pomoce szkolne, komputer, później laptop, czesne. Mój pierwszy komputer to był PC i był w zestawie z drukarką. Podczas gdy koledzy grali na komputerze w gry, ja pisałam wypracowania w Wordzie. Ojciec zawsze lubił gadżety, przywoził fanty z morza. Nie było to nic nadzwyczajnego, co drugi tata był marynarzem. W pierwszej klasie liceum wygrałam ogólnopolski konkurs grafiki komputerowej, powiedzieli o tym nawet w Teleexpresie. Nie wiedzieliśmy o tym, zadzwoniła ciocia z Opola, że byłam w telewizji a ona przegapiła. Mama przypadkiem nagrała to wydanie na video. Wygraną w konkursie był skaner (był ogromny! Pan informatyk, który ze mną pojechał na finał do Poznania musiał go tachać z powrotem pociągiem), a ojciec dodatkowo przywiózł mi wtedy z morza tablet (taki do grafiki, o ajpadach nikt wtedy jeszcze nie słyszał). Ale to był bajer! Jestem pewna, że to po nim jestem gadżeciarą. 

Z tatą w Karkonoszach

Jestem jedynaczką, córką Kapitana. Oczywiście, że byłam rozpieszczana, ale myślę, że jednak umiarkowanie. Cieszę się, że moi rodzice nigdy nie kupili mi samochodu ani mieszkania. Zawsze dawali mi wędkę a nie rybę. Jestem im za to wdzięczna. Moi rodzicie mają po prostu głowę na karku i zawsze potrafili mi dobrze doradzić, dobrze mną pokierować. Jak zaczęłam studia na AGH i okazało się, że nic z tego nie będzie to zaufali mi i pozwolili zmienić kierunek studiów. A jak wymyśliłam sobie studia w Anglii, to też mi pomogli. Najbardziej w moich rodzicach lubię zdrowy rozsądek, otwartość i zaufanie jakim zawsze mnie darzyli. To dzięki nim nigdy nie miałam kompleksów i zawsze czułam się wyjątkowa. Im jestem starsza tym bardziej doceniam, że mam po prostu fajnych, mądrych rodziców. Im jestem starsza to zdaję sobie sprawę, że to wcale nie jest takie oczywiste. 

Staram się wychowywać moje córki tak jak mnie wychowano.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Wesołych Świąt Kochani! Do napisania w Nowym Roku. 

Takiego Mikołaja strach się bać. 


Co się wydarzyło pod Szalonym Niedźwiedziem

$
0
0
Witajcie w Nowym Roku! Nie, nie zapomniałam o Was. Dziś poniedziałek. Długo się jednak zastanawiałam o czy Wam dziś napisać. Kiedyś na blogu dużo pisałam o naszym codziennym życiu, były relacje z podróży, recenzje kosmetyków, posty wnętrzarskie itd. Teraz tą funkcję przejął Instagram a moja lista pomysłów na nowe wpisy na blogu niebezpiecznie wydłuża się o tematy społeczno-obyczajowe. I potem są na blogu wynurzenia Pimposhki na tematy polityczne czy o zgrozo ‘parentingowe'. Obiecałam więc sobie, że w styczniu będzie lekko, łatwo i przyjemnie a do trudnych tematów i wkładania kija w mrowisko wrócimy w lutym dobrze?

W Wielkiej Brytanii ‘karnawał’ trwa cały grudzień, który jest jednym wielkim ‘Christmas Party’. Natomiast w styczniu nikt nie ma kasy i wszyscy żywią się sałatą i zasuwają na bieżni. W Polsce natomiast po oczekiwaniu adwentowym w styczniu trwa zabawa na całego. No to dzisiaj wpis karnawałowy. Otóż ostatni weekend spędziliśmy w bardzo cudacznym miejscu. Nasza przyjaciółka obchodziła czterdzieste urodziny. Przyjaciółka jest bezdzietną singielką więc ma kupę kasy (jak to zwykle w takich przypadkach bywa) i postanowiła wydać z tej okazji wielkie przyjęcie. 

Przyjęcie odbyło się w hotelu (podobno pięciogwiazdkowym) o nazwie Crazy Bear. Ten hotel to cała instytucja. Odkąd został otwarty w 1993 roku znacząco się rozwinął oraz doczekał się kilku filii, w tym dwóch restauracji w centralnym Londynie. Tego miejsca w zasadzie nie da się opisać. To musi być jakiś wytwór naćpanej wyobraźni, nie tylko jeśli chodzi o wystrój ale po prostu całokształt. Miejsce bardzo luksusowe ale i nie mniej dziwaczne.


Otóż Crazy Bear znajduje się w małej, typowej angielskiej wiosce niedaleko Oxfordu. To niska zabudowa kilku rolniczych budynków. Recepcja znajduje się starym czerwonym londyńskim autobusie, wejścia broni zmurszały galion o twarzy admirała Nelsona a w środku same dziwy. Na małym terenie znajduje się bar, restauracja Angielska, restauracja Tajska, pokój do Tajskiego masażu, Marokański pawilon do przyjęć, sala konferencyjna oraz około dwadzieścia sypialni, większość z miedzianą wanną zaraz przy łóżku. Obsługa natomiast zna tylko jedno zdanie ‘wszystko jest możliwe’. I dosłownie tak było!!







Pokoje są ukryte w różnych zakamarkach na terenie hotelu. Wynajęliśmy najtańszy pokój więc nasz nie posiadał miedzianej wanny, za to łazienka była wyłożona lustrami od podłogi do sufitu. I choć pokój był wielkości pudełka na buty to znajdował się w nim 54 calowy telewizor. Nie było już miejsca na czajnik (standard w brytyjskich hotelach, herbata musi być) więc kawę i herbatę można było zamówić do pokoju całodobowo. Cały pokój (zresztą jak niemal wszystkie pomieszczenia w hotelu) był obity pluszem. Istny dom wariatów :).





Jestem sobie w stanie spokojnie wyobrazić jakie tam cuda się dzieją, gdy sławni i bogaci przyjeżdżają z Londynu aby trochę ‘odreagować’. Przyjęcie było cudowne. Eleganckie, z klasą i bardzo ‘dorosłe’ co oznaczało, że nikt nie wymiotował ani się nie zataczał. Gości zabawiał zaprzyjaźniony iluzjonista, którego zresztą dostarczył mój mąż. Bawiliśmy się fantastycznie i było to jedna z najlepszych imprez na jakiej dane mi było kiedykolwiek być.





A rano? No właśnie. Mnie spało się bosko!!! Łóżko było przecudnie wygodne a pościel luksusowa. Poduszki były nie z tej ziemi. Nawet wyciągnęłam jedną z poszewki aby dowiedzieć się jaka to firma i co tam w środku jest. Niestety poduszki okazały się ‘bezimienne’ a później dowiedziałam się, że robi je znajomy właściciela. Polowanie na poduszkę trwa! Jednak kiedy już wstałam to realia malutkiego, ciemnego i dziwacznego pokoju okazały się być nie do zniesienia. Był bardzo przytłaczający i po prostu musiałam z niego uciec.


Zostawiłam więc męża i poszłam na śniadanie, które było oczywiście boskie (zamówiłam jajka w koszulce na toście z awokado). Ale ciemny bar i restauracja, w której było serwowane również mnie przytłaczało. Po śniadaniu (i zaordynowaniu dostarczenia mężowi śniadania do łóżka) wybrałam się więc na krótki spacer do delikatesów, które należą do hotelu. Bo hotel to też pracujące gospodarstwo rolne dostarczające produkty do ich restauracji. Wróciłam zaopatrzona w jajka prosto od kury, kiełbasę od zaprzyjaźnionej świni i włoskie sery! 

A potem uciekliśmy do domu….


Miał być post

$
0
0
Miałam dziś pisać kolejnego posta. Łatwego i przyjemnego, o moim ulubionym sklepie z bielizną w Londynie. Ale to co się stało w Polsce.... wybaczcie ale łatwe i przyjemne słowa nie mają dziś najmniejszego sensu.

Jest mi straszliwie smutno.... straszliwie... :(

O cycki trzeba dbać

$
0
0
Jak skończyłam karmienie małych Pimposhek to nadszedł czas aby zadbać o to co zostało z moich piersi po dwóch ciążach ;). O istnieniu butików Rigby&Peller (klik) dowiedziałam się z telewizji i kiedy nadarzyła się okazja (wyjazd służbowy do Londynu) to umówiłam się na ‘brafitting’*. Było to fantastyczne doświadczenie (a nie był to mój pierwszy 'brafitting') i od tej pory jestem ich wierną klientką.

Ceny, owszem mają wysokie ale... na początek kupiłam dwa staniki i służyły mi ponad rok. Na kolejną wizytę umówiłam się kiedy trochę schudłam i przestały dobrze pasować. Nie policzę ile kasy wydałam na źle dopasowane staniki. I tak jak pisałam, nie raz już umawiałam się na 'brafitting' (Bravissimo, John Lewis, Marks&Spencer) ale te sklepy nie mają po prostu mojego rozmiaru! Okazało się, że z ‘klasycznego’ 75B stałam się... 60F.

Któregoś wieczora kiedy była u nas teściowa powiedziałam jej, że znów odwiedziłam Rigby&Peller. A ona na to, że tam tak drogo, że to strasznie dużo pieniędzy za stanik itd. (ceny staników zaczynają się tam od 80 funtów w górę). Tak zrzędziła, że wreszcie musiałam jej przypomnieć, że wydaję tam przecież swoje pieniądze, więc jej nic do tego ;). I wtedy uknułam plan.

Otóż mało rzeczy wyszło mi w życiu tak dobrze jak teściowa :). I kiedy nadchodzi grudzień to zawsze staram się jej zrobić jakiś extra prezent pod choinkę. Gwen opiekuje się małymi Pimposhkami dwa dni w tygodniu i nie da sobie nawet zapłacić za benzynę. Uważam, że prezenty, które można zamówić jednym kliknięciem na Amazonie to już nie jest to. Postanowiłam więc, że w ramach prezentu zabiorę teściową do Londynu na 'brafitting' w Rigby&Peller, fundnę jej stanik a potem zabiorę na lancz. Wiecie, taki babski wypad. 

Nie udało nam się tego załatwić przed świętami i do Rigby&Peller wybrałyśmy się w ostatnią niedzielę. To co podoba mi się w tym butiku to fakt, że choć ten akurat znajduje się w Mayfair* to panie ekspedientki nie są nabzdyczone i nie trzeba być jedną z żon szejka aby czuć się tam swobodnie. Mają tam pięknie urządzoną przymierzalnię z poczekalnią, gdzie serwują napoje. Kabiny są przestronne i wiszą tam satynowe szlafroczki, które można w trakcie mierzenia narzucić jeśli chcemy poprzechadzać się po sklepie. 




Teściowa wybrała sobie stanik, zresztą tej samej firmy, którą ja noszę najczęściej czyli coś w tym musi być (ta firma to Simone Perele). Następnie zabrałam ją na ‘sunday roast’ czyli niedzielny lancz do restauracji Browns. To sieciowa restauracja – brasseria. Serwują bardzo dobre jedzenie i jeszcze lepsze koktajle. Dodatkowo każda z nich ma piękny wystrój. Jeśli trafiam do obcego miasta a chcę iść na dobrą kolację to zawsze szukam 'Brownsa'. 



Dzień zaliczam do bardzo udanych. A Wam polecam ten sklep i pracujące w nim Panie. Jeśli wybieracie się do Londynu to może zarezerwujecie sobie 'brafitting'? Rezerwację można zrobić online na ich stronie. W końcu każdej z nas należy się czasem trochę luksusu :). 

Ciekawa jestem czy moja teściowa również ulegnie urokowi Rigby&Peller? 


*czy jest polski odpowiednik? 
*Mayfair to snobistyczna dzielnica Londynu z drogimi butkami przy słynnej Bond Street. 

p.s. Post oczywiście nie w jest w żaden sposób sponsorowany. 

Subiektywny przegląd notesów do bujo

$
0
0
W lutym minie rok jak prowadzę notes w formule Bullet Journal i końca nie widać. O metodzie Bullet Journal pisałam już tutaj (klik) i tutaj (klik). Ponieważ jeden notes wystarcza mi na około trzy miesiące to dorobiłam się już całkiem niezłej kolekcji notesów i dzisiaj chciałabym Wam o tym napisać. Ale zanim zacznę mój subiektywny przegląd to najpierw kilka słów co jest dla mnie ważne w notesie. 


Papier
Papier jest absolutnie pierwszą i najważniejszą rzeczą na jaką zwracam uwagę. Piszę wiecznym piórem więc papier musi wytrzymać atrament i musi być dobrej jakości. Równie ważne jest dla mnie jak ten papier jest zadrukowany (czyli jaki ma ‘lineał' - czy ktoś podpowie mi polski odpowiednik słówka ‘rulling’?) Lubię notesy w kratkę, ewentualnie w wąską linię ale oczywiście w Bujo królują notesy kropkowane i te należą do moich ulubionych. Wszystkie notesy do Bujo jakie mam są w środku kropkowane. 
Szycie 
Notes musi rozkładać się na płasko. To oczywista oczywistość. Najlepsze są więc notesy, którą są szyte ale i niektóre klejone notesy ładnie się rozkładają i nie gubią kartek. 
Waga 
To ile notes waży jest dla mnie bardzo ważne. Waga niestety idzie w parze z jakością papieru więc czasem muszę iść na kompromis. Notes noszę codziennie ze sobą do pracy, do pracy mam (jak już wysiądę z pociągu) 20 minut spacerem. Noszę ze sobą plecak, mam tam też lanczówkę, czasem laptopa a na pewno ajpada więc notes musi być możliwie lekki.
Format
A5 - wiadomo. 
Gumka
Lubię jak notes ma gumkę. W sumie nie wiem dlaczego, ale lubię i tyle. 
Zakładka 
Zakładka tasiemkowa jest bardzo praktyczna. Dobrze, jeśli notes ma choć jedną. 
Okładka
Lubię jak notes ma sztywną okładkę bo musi być dość trwały i sporo znieść. Ale tutaj znów kłania się waga notesu i kompromis w związku z tym.
Inne fajne rzeczy
Przydasie to na pewno dodatkowa papierowa kieszonka po wewnętrznej stronie tylnej okładki ale nie jest to dla mnie mus. W rzeczywistości rzadko jej używam a jeśli już coś tam wsadzę to najczęściej o tym zapominam. Innym przydasiem jest trzymadełko na długopis, ale można je sobie spokojnie dokupić do każdego notesu (np. Leuchtturm1917 robi takie samoprzylepne). Moje pióro jest dość grube więc zawsze trzymam je i tak luzem. 

Jest jeszcze cena. No cóż. Dobry notes nie jest raczej tani, bo dobry jakościowo papier swoje kosztuje. Poza tym w ciągu roku potrzebujemy takich notesów kilka więc metoda Bujo wychodzi chyba drożej niż kupno jednego gotowego planera. Chociaż z drugiej strony u mnie Bujo to także notatnik, a jakbym miała kupić planer i notatnik to pewnie wyszłoby to drożej. 

A teraz konkrety. 

Leuchtturm1917 Bullet Journal (klik)
To jakby ‘oficjalny’ notatnik metody Bullet Journal. W notatniku znajduje się legenda z symbolami używanymi w tej metodzie, jest też osoby index. Notes ma bardzo dobry papier, kropkowany oczywiście a strony są numerowane. Ma aż trzy tasiemkowe zakładki i kieszonkę z tyłu. W zasadzie nie ma wad być może poza małym wyborem koloru okładek. 


Waga: ok 440g (waga wypełnionego notesu wraz z naklejkami)
Cena: ok 20 funtów


Leuchtturm1917 (klik)
Ten notes to trochę taki ‘biedny krewny’ notesu powyżej. Ma wyraźnie gorszy papier ale jest lżejszy i ma okładki dostępne w wielu, wielu kolorach. Notes w tej serii ma dwie tasiemki, nie trzy i nie ma ‘bajerów’ do metody Bullet Journal (to akurat nie problem, te sobie można zawsze wyrysować).


Waga: (nie mam bo zostawiłam go w pracy)
Cena: ok 17 funtów


Clairefontaine My essential (klik)
To notes, którego używałam przez jakiś czas jako Bujo domowy zanim nie połączyłam służbowego i domowego z jednym notesie. Ma fantastyczny papier (wg. mnie lepszy niż oba notesy powyżej) ale za to ma tylko jedną tasiemkę i miękką okładkę. To ostatnie to jego wada, bo okładka szybko się niszczy a ja go nawet z domu nie wynosiłam. 


Waga: ok 320 g
Cena: ok 15 funtów


Rhodia Webbie (klik)
Webbie firmy Rhodia to mój obecny notes. Występuje tylko w dwóch kolorach, czarnym bądź ‘firmowym’ kolorze czyli pomarańczowym. Ma również papier Clairefontaine co było głównym powodem, dla którego go kupiłam. Nie ma numerowanych stron co jest dla mnie wadą bo właśnie od tego notesu zaczęłam prowadzić index (strony ponumerowałam sama). Jest bardzo zgrabny ale na czarnej okładce widać tłuste ślady paluchów.


Waga: 370 g
Cena: ok 16 funtów

P.S. Bardzo lubię firmę Rhodia, ma świetne notatniki, których używam od wielu lat (nazywają się DotPad), w swojej ofercie mają nawet bloki z papierem milimetrowym i zeszyty z pięciolinią. 

Nuuna (klik)
Notatniki te nie są one szeroko dostępne w Wielkiej Brytanii a jeśli już to w rozmiarach S albo L a na Bujo najlepiej nadaje się ich rozmiar M. Dlatego też Nuuna Voyager musiałam sobie sprowadzić bezpośrednio od producenta z Niemiec. Jako jedyny notatnik w tym zestawieniu ma strony w kolorze białym a nie kremowym. To dość ważny szczegół i główny powód, dla którego go kupiłam. Naklejki są zazwyczaj drukowane na białym papierze więc trochę brzydko odznaczają się w klasycznym notesie, który ma papier w kolorze kremowym. Poza tym nuuna ma inną kratkę. Odstępy pomiędzy kropkami zazwyczaj wynoszą 5mm, w nuunie wynoszą one 3.3mm. 

Notes ma jednak wady, nie ma w ogóle zakładki tasiemkowej, nie ma kieszeni z tyłu ale co najgorsze nie ma gumki!!! Voyager jest sprzedawany w zestawie z oddzielną gumką ale nie wiem jak taki patent się sprawdzi. Nuuna ma za to super gruby papier tzw. munken aczkolwiek nie jestem przekonana czy polubią się z moim piórem. Nuuna Voyager czeka na razie w kolejce, to będzie mój kolejny Bujo jak skończę Rhodię (czyli najprawdopodobniej w kwietniu). 


Waga: ok 350 g
Cena: ok 23 Euro

I jeszcze dwie tańsze alternatywy godne uwagi. 

MUJI (klik)
Notes MUJI to jedyny w tym zestawieniu notes ze spiralą a nie szyty. Ma bardzo przyzwoity papier, ma gumkę i twardą kartonową okładkę. Bardzo lubię te notesy i myślę, że świetnie nadają się na bujo.


Waga: ok 240 g
Cena: ok 5 funtów


TIGER 
Pisałam już, że w sklepie Tiger można dostać notesy bujo. W nowym roku wypuścili kolejną kolekcję. Tym razem kupiłam jeden notes z ciekawości. Na pierwszy rzut oka jakość papieru jest raczej średnia ale…. zrobiłam kilka próbek piórem i jestem mile zaskoczona. Także polecam. Notes ma gumkę i kieszonkę z tyłu oraz dwie zakładki tasiemkowe. Jedyne czego mu brakuje to numerowane strony. 


Waga: ok 390 g
Cena: ok 7 funtów

Muszę przyznać, że choć formuła bujo świetnie się u mnie sprawdza to czasem tęsknym okiem patrzę na gotowe planery. Szczególnie teraz, na początku roku kiedy kupuje się kalendarze na kolejny rok. Gdybym nie prowadziła Bujo to używałabym tych planerów:

Hobonichi - (klik) - kultowy planer o formacie A6 z Japonii. Występuje również w wersji A5 oraz w wersji A5 w dwóch tomach, każdy na sześć miesięcy. W Europejskich sklepach daaaaawno wyprzedany (chyba tam robią zapisy), wysyłka z Japonii kosztuje prawie tyle co planer. Stosunek mojej samej chęci posiadania do ceny jest jednak negatywny, więc póki co wstrzymuję się z zakupem.  
  
Mossery - (klik) - gwiazda Instagrama. Mają również planery akademickie. Pochodzą z Malezji, koszt wysyłki podobny do Japonii więc na razie też sobie odpuszczam. Ale kuszą… 

Munken Agenda - (klik) - podoba mi się niebanalna grafika w tym planerze. No i cena, taniutko. 

Mark + Fold - (klik) - podoba mi się, tylko ta cena… no ale limitowana edycja 400 egzemplarzy zobowiązuje :) 

I na koniec jeszcze kilka słów. Jakiś czas temu przeczytałam książkę Rydera Carolla (wynalazcy metody) pt. The Bullet Journal Method (klik). Autor skupia się na filozofii Bujo a nie stronie graficznej. Odkąd przeczytałam tą książkę moje tygodniowe rozkładówki wyglądają inaczej. Nie tracę już czasu na wykreślanie tabelek, zaczęłam korzystać z indeksu oraz tzw. future log. Wiem, że jestem już pewnie nudna ale jestem zachwycona tą metodą i jak łatwo można ją adaptować do swoich potrzeb.


Oto najnowsze wcielenie tygodniowej rozkładówki, które używam od początku tego roku.

Miłego tygodnia. A za tydzień zapraszam Was na post o moich odkryciach kosmetycznych ostatniego roku :) 

Moje kosmetyczne odkrycia zeszłego roku

$
0
0
Witajcie w nowym tygodniu. Ten styczeń wlecze się niemiłosiernie prawda? Na szczęście to już ostatnie podrygi i luty już za rogiem tchnie w nas nową energię. Ja ponownie spędzam poniedziałek w domu (nie pracując) i opiekując się kolejnym dzieckiem z ospą. Na szczęście to już drugie dziecko z ospą w domu, a że mam tylko dwójkę to niedługo z ospą definitywnie się pożegnamy :). 

Dzisiaj obiecany post o kosmetykach czyli kolejny z cyklu ‘o pierdołach’ ;). 

W zeszłym roku za sprawą jakiejś trendy polskiej blogerki wpadła mi w ręce książka ‘Sekrety urody Koreanek’ (w moim przypadku oczywiście w oryginale) (klik). 
Jeśli nie jesteście na bieżąco z koreańską metodą dbania o cerę to składa się ona z dziesięciu kroków. Na te dziesięć kroków składa się między innymi maska pielęgnacyjna (w postaci płatka nakładanego na całą twarz) oraz peeling. Te dwa kroki nie są stosowane codziennie więc w sumie mówimy tutaj o ośmiu krokach podczas porannej i wieczornej pielęgnacji. Kto ma na to czas? 

Ja przez pewien czas próbowałam zbliżyć się coś do sześciu i było to nawet przyjemne. Pobyt w łazience zamienił się w przyjemny rytuał i czas tylko dla mnie. Ale jestem osobą, która zamiast wklepywać w siebie tonę specyfików woli spędzić ten czas dla siebie na czynnościach bardziej kreatywnych (jak na przykład rodzinne albumy ze zdjęciami Project Life). Poza tym mam wrażliwą cerę i zauważyłam, że nadmiar kosmetyków jednak nie do końca jej odpowiada. Niemniej jednak z tej książki i metody wyniosłam jedną bardzo ważną rzecz, którą chcę Wam polecić. Jest to podwójne oczyszczanie twarzy. 

Koreanki myją twarz dwa razy. Najpierw czyścikiem na bazie olejku a zaraz potem czyścikiem na bazie wody. Muszę przyznać, że odkąd stosuję tą technikę moja cera uległa ZNACZĄCEJ poprawie (przy diecie, która obecnie pozostawia wiele do życzenia) i nie wyobrażam sobie powrotu do mycia twarzy tylko jednym specyfikiem. Czyściki na bazie olejku mają albo formę… olejku albo formę stałą, która w rękach i na twarzy zamienia się z oleistą emulsję. Ważne aby twarz umyć nim ‘na sucho’ a następnie spłukać porządnie ciepłą wodą. Następnie twarz myjemy żelem to mycia twarzy na bazie wody. 

Najlepsze jest to, że wcale nie trzeba używać do tego specjalnych koreańskich kosmetyków. Oto czyściki na bazie olejku, których używałam w tym roku i wszystkie mogę Wam serdecznie polecić. Prawdziwą gwiazdą, którą używam obecnie jest żel-olejek firmy Oskia. Jest cudowny, zawiera enzymy z dyni i naprawdę ale to naprawdę sprawia, że nasza cera nabiera blasku. Ma tylko jedną wadę, jest nią cena (33 funty) także zanim kupicie upewnijcie się, że macie pod ręką żyrantów. 


A to czyściki żelowe na bazie wody, których używałam w ostatnich miesiącach Tutaj najbardziej polecam żel firmy REN szczególnie dla osób z wrażliwą cerą. W ogóle REN to moje odkrycie ostatniego roku.

No właśnie REN. To dość nowa marka, która wpisuje się w takie globalne trendy jak weganizm i brak testów na zwierzętach. Dość długo przechodziłam koło ich kosmetyków obojętnie, głównie dlatego, że kosmetyki nie należą do najtańszych a opakowania raczej sprawiają wrażenie ‘tanich’ (ja lubię porządne kosmetyki, które mają adekwatne do ceny opakowania). Ale w końcu się skusiłam i żałuję, że czekałam tak długo. Bardzo, ale to bardzo przypadł mi do gustu ich krem na noc, który jest fantastyczny dla takiego wrażliwca jak ja 

Polecam też maskę z tej samej serii co żel u góry (Evercalm). W ramach zużycia innych kosmetyków mam zamiar częściej u nich kupować. 

Jak już pewnie zauważyliście z listy powyżej potrafię sporo wydać na kosmetyki. Tutaj muszę przyznać, że odkąd pojawiły się dzieci to właśnie moje wydatki na kosmetyki doznały największego cięcia budżetowego. 

Jednym z bohaterów cenowych, który zupełnie przypadkowo zagościł na mojej półce jest dwufazowy płyn do demakijażu drogeryjnej marki Simple. Kosztuje niecałe 5 funtów! Kupiłam go dla starszej P, która nagle ‘odkryła’ makijaż i zaczęła się bawić w malowanie. Starszej P. dawno przeszło a ja dalej z powodzeniem używam do demakijażu oczu i jest on po prostu świetny! 

Innym kosmetykiem, który podbił moje serce jest kosmetyk polskiej marki Yoskine. To ujędrniający lifting-koncentrat Okasan Fitness do ciała i biustu. Ma fantastyczną konsystencję, ładnie się wchłania (nie zostawia uczucia chłodzenia jak niektóre tego typu kosmetyki a czego bardzo nie lubię), ładnie pachnie i nie podrażnia mojej wrażliwej skóry. Uważam, że ma też bardzo przystępną ceną (70zł) bo kosmetyki tego typu kosztują zazwyczaj grubo powyżej stówy (opakowanie jest naprawdę spore).  

Zanim przejdę do szamponów (to jakby zupełnie inna historia) to jeszcze kilka słów o naszych ulubionych kosmetykach dla dzieci. Małe Pimposhki nie używają zbyt wielu kosmetyków ale jesteśmy wielkimi fanami serii nagietkowej dla dzieci firmy Weleda. Używamy z powodzeniem kremu do pupy a od jakiegoś czasu również szamponu i żelu do kąpieli. Bradzo ale to bardzo lubimy też mydło do rąk w płynie Childs Farm. 

No a teraz szampony. Do tej pory po ciążach mam problem z włosami, są cienkie, wypadają i generalnie nie ma mowy o jakimś dłuższym zapuszczaniu. Rozważam nawet wizytę u trychologa. Od kilku lat już noszę fryzurę nieco dłuższą z naturalnym skrętem (pożegnałam się chyba na dobre z prostownicą). Chciałabym ograniczyć mycie włosów ale jakoś nie mogę się przemóc. Włosy myję praktycznie codziennie, czasem sobie odpuszczę ale wtedy cały dzień mam dyskomfort tłustych włosów. 

Jakiś czas temu usłyszałam o ‘curly girl method’ czyli metodzie pielęgnacji włosów kręconych, która polega na zmniejszeniu częstotliwości mycia włosów oraz mycie włosów ‘odżywką’ raczej niż szamponem, w których zazwyczaj jest mnóstwo silnych detergentów. Wystarczyło abym wpisała to w google a Instagram ‘magicznie’ zasypał mnie różnymi cudami do mycia włosów. No a ja połknęłam haczyk. 

Zaczęło się od New Wash, ‘nowego i rewolucyjnego’ szamponu, który w zasadzie ma konsystencję odżywki i nie pieni się. Zamówiłam i w zasadzie byłam z tego produktu zadowolona ale cena jest niestety dla mnie zaporowa a sam produkt, chociaż ok to jednak wg. mnie nie jest wart tych pieniędzy.
  
Ale zakup ten nauczył mnie jednego. Moje włosy dobrze reagują na mycie taką odżywką a nie wysoko pieniącym się szamponem. Obecnie testuję nieco tańszą (o połowę) wersję, która nazywa się Curlsmith (również produkt reklamowany na Instagramie). Jestem całkiem zadowolona z tego 'szamponu'. Dodatkowo zamówiłam też coś z rodzaju serum/żelu do układania i również z niego jestem bardzo zadowolona. Jedyne na co muszę uważać, to żeby nie nakładać go zbyt dużo, szczególnie jeśli suszę włosy naturalnie bo efekt ‘mokrej włoszki’ gwarantowany. 


I na koniec jeszcze jeden produkt do włosów, również z Instagrama. Amerykańska firma ‘Function of beauty’ oferuje nam szampon i odżywkę zrobioną na miarę. Wystarczy, że odpowiemy na kilka pytań. Po pierwsze musimy określić typ naszych włosów a potem wybrać czego oczekujemy od naszego nowego szamponu (np. nawilżenie, wzmocnienie, uniesienie, ochrona koloru itd.). Dodatkowo możemy wybrać kolor i zapach (albo jego brak) i wszystko mamy dostarczone pocztą w spersonalizowanych butelkach. Firma działa na zasadzie subskrypcji. 

Mój zestaw jest czarno biały bo skorzystałam z ich oferty w listopadzie podczas ‘czarnego piątku’. Niestety szampon okazał się niewypałem ale podpasował mojej mamie. Kiedy jednak chciałam skasować moją subskrypcję pojawiła się oferta, że za darmo zmienią formułę mojego szamponu bo chcą aby 'moje włosy były szczęśliwe’. Zamówiłam więc zmienioną formułę, faktycznie szampon jest jakby bardziej gęsty i włosy lepiej się układają więc daję im drugą szansę. Szamponu i odżywki używam dwa razy w tygodniu kiedy potrzebuję ‘głębszego’ czyszczenia (szampon ten choć się pieni nie zawiera SLSów, parabenów i generalnie tego wszystkiego czego obecnie modnie jest unikać). 

I to tyle kosmetycznie. Za tydzień zapraszam Was na post kulinarny, podzielę się z Wami moimi trzema ulubionymi przepisami na najważniejszy posiłek dnia! Okazuje się, że jak człowiek zacznie pisać o tych 'pierdołach' to nie jest wcale tak łatwo skończyć :) I dobrze, bo wiadomości z kraju znowu nie nastrajają pozytywnie. 

Pomimo tego, życzę Wam miłego tygodnia :)
Viewing all 340 articles
Browse latest View live