Quantcast
Channel: Pimposhka 2
Viewing all 340 articles
Browse latest View live

Buciki Saartje - wzór i filmik

$
0
0
Jak najlepiej zacząć pisanie nowego bloga? Może od przypomnienia Polskiego tłumaczenia wzoru na buciki Saartje, projektu, który sama popełniłam już 10 razy. Buciki są super słodkie, robi się je bardzo szybko i są bardzo efektownym prezentem dla przyszłej mamy (bez dużego nakładu środków).



Angielska wersja wzoru jest dostępna na Ravelry (klik), warto ją ściągnąć choćby dla zdjęć poglądowych. A Polskie tłumaczenie poniżej:

Nabieramy 31 oczek. Wszystkie oczka przerabiamy na prawo. 

Rząd 1: 15 o., marker, 1 o., marker, 15 o. (31 o.)
Rząd 2: z pierwszego oczka robimy dwa, wbijając się raz od przodu raz od tyłu, za pierwszym markerem dodajemy kolejne oczko (ja je 'nawijam' tak jak na filmiku poniżej), 1 o., następnie dodajemy kolejne oczko (3 o. między markerami), z ostatniego oczka robimy dwa tak jak przy pierwszym oczku (35 o.)
Rząd 3: Na prawo
Rząd 4: tak jak rząd 2 (39 o.) tylko w 'strefie markerowej' przerabiamy 3 o. między dodanymi oczkami (a nie 1 o.)
Rząd 5: Na prawo
Rząd 6: z pierwszego oczka robimy dwa j.w., za pierwszym markerem dodajemy 1 o., przerabiamy 1 o., dodajemy 1 o. przerabiamy 3 o., dodajemy 1 o., przerabiamy 1 o., dodajemy 1 o., z ostatniego oczka robimy dwa, j.w. (45 o.)
Rząd 7: Na prawo
Rząd 8: Jak rząd 6, tylko w 'strefie markerowej' przerabiamy 7 o. pomiędzy dodanymi oczkami (a nie 3 o.) (51 0.). 
Rzędy 9-18: Na prawo. W rzędzie 19 zmieniamy kolor na kontrastowy.
Rząd 20: 15 o., (przerabiamy 2 o. razem metodą ssk - przekładamy dwa oczka na prawy drut i przerabiamy razem) x 5, 1 o., (przerabiamy 2 o. razem metodą k2tog, dwa oczka razem na prawo) x5, 15 o. (41 o.)
Rzędy 21-23: Na prawo
Rząd 24: 10 o., zamykamy środkowe 21 o., 10 o. 

Pierwsze 10 o. przekładamy na drut pomocniczy. Kontynuujemy z pierwszym paskiem jak na filmie poniżej:

Rząd 25: 10 o., nawijamy 10 o. (20 o.) (w wersji z jedym paskiem nawijamy 15 oczek) 
Rzędy 26-27: Na prawo
Rząd 28: zamknąć wszystkie oczka. 

Drugi pasek robi się nieco inaczej. Nawijamy 10 o. na lewy drut, nitkę 'wiodącą' mamy po lewej stronie. Ta nitką zaczynamy przerabiać 10 o. na drucie pomocniczym (Rząd 25). (we wzorze są zdjęcia)

Rząd 26-27: Na prawo
Rząd 28: zamknąć wszystkie oczka. 

Całość zszywamy. Ja pętelki guzikowe robię łańcuszkiem.


 

Miłego dziergania! 


Urządzamy - Łazienka - zdjęcia przed

$
0
0
Dawno nie było postów z cyklu 'Urządzamy'. W najbliższym czasie pojawi się ich całkiem sporo bo jak już pisałam remontujemy nie tylko łazienkę ale również salon(ik) i jadalnię.

Dzisiaj zdjęcia już niemal archiwalne bo jeszcze kilka dni i po tej łazience nie będzie śladu. Ponieważ nie mamy osobnej toalety na dole, to remont łazienki zaplanowaliśmy na czas naszego pobytu w Polsce. 

Tak wyglądała nasza łazienka, jak się wprowadziliśmy (zdjęcie pochodzi ze strony agencji nieruchomości):


Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy w nowym domu była wymiana pieca do ogrzewania centralnego. Jak widzicie na zdjęciu poprzedni właściciele zainstalowali 'dizajnerski' kaloryfer, który absolutnie nie ogrzewał tego pomieszczenia (łazienka ma dwie zewnętrzne ściany). Przy okazji więc wymieniliśmy to cudo na wielkiego potwora, który sprawia, że w łazience jest super cieplutko :). Dodatkowo zainstalowaliśmy nowy prysznic (najprostszy jaki się dało) i ekran na wannę. Resztę zostawiliśmy sobie na porządny remont, który ma się właśnie rozpocząć. 




Remont planowaliśmy na przyszły rok ale niestety sytuacja zmusiła nas aby przyśpieszyć te plany. Łazienka na pierwszy rzut oka nie wygląda źle. Ba, nawet agencja nieruchomości w opisie domu napisała 'łazienka po remoncie'. Zapomnieli tylko dodać, że ten remont gospodarze przeprowadzili własnymi siłami. A wiadomo, Brytyjskie 'zrób to sam' nie należy do najsolidniejszych.

Największy problem mamy ze spoiną na około wanny. Oboje lubimy prysznic i niestety cieknie nam do kuchni:


Otóż kafle położone są tak, że między wanną a kaflami jest przerwa na szerokość palca. Żaden silikon nie jest w stanie sobie z tym poradzić. Nasz fachowiec zainstalował nam takie 'ćwierćwałki' aby jakoś poratować sytuację i zdawało to egzamin przez jakiś rok. Od kilku miesięcy mamy jednak przeciek i już nic nie możemy na to poradzić, chyba, że wykafelkujemy na nowo łazienkę. No to podjęliśmy decyzję o kapitalnym remoncie.

A inne kwiatki?




Spłuczka w toalecie ma taką rączkę, która uniemożliwia całkowite otwarcie toalety (klapy i deski).


Umywalka, tak już pisałam również 'dizajnerska' i bardzo mała. Bardziej nadaje się do osobnej toalety na dole (gdybyśmy taką mięli) ale nie do głównej łazienki. Zawsze się śmialiśmy z porad dla nowych rodziców, że nie trzeba inwestować w specjalną wanienkę dla dziecka bo noworodka można umyć w umywalce. Uhm :)


Na suficie mamy gustownego 'baranka' oraz sporo plam z czarnej pleśni, która jest tak samo popularna w starych Angielskich domach jak tostowy chleb i bekon. Mam cichą nadzieję, że nowe rynny i specjalne profile do odpływu wody pod dachówkami, które zainstalowaliśmy w zeszłym miesiącu poprawią sytuację.

W sumie w naszej łazience lubię duże okno (choć to wyzwanie jeśli chodzi o planowanie co i gdzie) oraz drewnianą podłogę (która co prawda wymaga remontu). A skąd wiem, że jest drewniana? No bo pod naszą umywalką mamy taki kwiatek ;)



Za bardzo nie będę Wam zdradzać jakie mamy plany wobec łazienki bo za trzy tygodnie będę mogła Wam pokazać zdjęcia 'po' i wtedy wszystko się wyjaśni. Łazienka będzie jaśniejsza i będzie miała wolnostojącą kabinę prysznicową a mała P. będzie miała swoją osobistą wannę. :)

Fachowca mamy sprawdzonego więc nie boimy się go zostawić samego. Poza tym, jeśli będzie sprawiał problemy to napuścimy na niego teściową a wtedy to niech się sam ratuje! ;) Mam tylko nadzieję, że po wybebeszeniu łazienki nie okaże się, że ta skrywa jakąś mroczną tajemnicę. Sukcesywnie pozbywamy się z naszego domu mrocznych tajemnic pozostawionych po poprzednich właścicielach.

Trzymajcie kciuki! :) 

Trzaśnięty ajfon

$
0
0
Ostatnio byliśmy na garden party u teściowej. W tym roku nagle pojawiło się dużo dzieci i gdzie nie spojrzeć to jakiś maluch. Był basen z wodą, basen z kulkami i miejsce dla palących wujków i dziadków wydzielone hen hen.

Podczas tego uroczego rodzinnego spotkania zostawiłam nieopatrznie telefon na stole w ogrodzie no i spadło mu się :( zrobił to synek przyjaciółki rodziny. Telefon owszem działał bez zarzutu ale miał popękane szkiełko o:



Chcę napisać jak taką szkodę naprawić, bo może komuś kto mieszka w UK i ma ajfona się przyda. Otóż opcje miałam trzy:

Bramka numer 1: naprawić w sklepie Apple
Bramka numer 2: naprawić u miejscowego 'pana komórki'
Bramka numer 3: skorzystać z ubezpieczenia

W ramach konta bankowego mam ubezpieczenie telefonu komórkowego. Niestety, jeśli się z niego korzysta to trzeba zapłacić aż 75 funtów wkładu własnego tzw. excess. To jeszcze nie był problem. Problem w tym, że oni telefonu nie naprawiają ale po prostu wymieniają na nowy. Tylko, że nie jest to nowy telefon a taki 'po remoncie' czyli 'refurbished'. Jednym słowem telefon, który był uszkodzony, został naprawiony w autoryzowanym punkcie i dopuszczony do ponownego obrotu. Ponieważ mój ajfon to była nówka bez simlocka z salonu Apple, w dodatku ma tylko jakieś 9 miesięcy absolutnie nie urządzała mnie wymiana (za dopłatą) na telefon remontowany. Poza tym ja wymieniam telefon co rok a stary model sprzedaję na eBayu. Taki remontowany telefon miałby dużo niższą wartość.

Miejscowy 'pan komórka' za naprawę zażyczył sobie 110 funtów.

Pozostała mi więc opcja pierwsza czyli udać się do sklepu Apple. Uwaga, musi to być 'oryginalny' sklep Apple a nie tzw. autoryzowany sprzedawca. Niestety, dla nas oznaczało to wycieczkę do Milton Keynes. Aha i koniecznie trzeba umówić się na spotkanie w Genius Bar (najlepiej z tygodniowym wyprzedzeniem). Moje umówione spotkanie było późnym popołudniem i niestety musieliśmy telefon zostawić, do odbioru następnego dnia - kolejna wycieczka. Najlepiej więc umówić się z samego rana i wtedy jest szansa, że telefon zostanie naprawiony 'od ręki'.

Za naprawę zapłaciłam 79 funtów czyli tylko minimalnie więcej niż gdybym musiała skorzystać z ubezpieczenia a udało mi się zachować 'mój' telefon. Wydaje mi się, że ubezpieczenie ma sens tylko wtedy gdy telefonu nie można już naprawić albo został skradziony/zgubiony. Generalnie jestem bardzo zadowolona. Teraz tylko muszę ponownie się nagimnastykować aby założyć nową osłonkę na ekran (nie lubię!).


Dzień dobry!

$
0
0
Witajcie Kochani na nowym pimposhkowym blogu. To od dzisiaj nasz nowy adres a dla Was małe okienko na nasze codziennie pimposhkowe życie. Wiem, że blog wygląda nieco inaczej ale mam nadzieję, że szybko poczujecie się jak w domu.

Zmiana bloga to zawsze ryzyko. Nie oszukujmy się, czytelnicy mogą stracić zainteresowanie, zgubić nowego linka, Pimposhka bo pierwszej fali entuzjazmu z braku czytelników straci zapał. Mam jednak nadzieję, że nic takiego się nie stanie. Przez najbliższe kilka miesięcy będę ciężko pracować nad tym aby nowy blog tętnił życiem i był takim fajnym miejscem w sieci, jakim był poprzedni blog. I mam nadzieję, że będziecie mi w tym towarzyszyć.

No dobra, dość tej pompy. Kilka spraw administracyjnych:

Po pierwsze blog pozostał na Bloggerze. Nie macie pojęcia jaka to była walka. Czyżby Wordpress zawładnął blogowym światem?

Po drugie blog ma nowy wygląd. Postanowiłam go trochę odświeżyć, jak widać podążam za nowymi blogowymi trendami jak jakaś 'szafiarka' czy 'lajfstajlerka' :)

Po trzecie na blogu możecie teraz śledzić mój (nowy) profil Instagram. Wraz z pojawieniem się małej P. nie zawsze mam czas na długie posty. A śledząc Instagrama będziecie zawsze na bieżąco z tym co u nas słychać. Mam nadzieję, że to miły dodatek.

Po czwarte na blogu jest nowy, zaktualizowany blogroll. To ważna funkcja bloga ale odkąd przerzuciłam się na czytania blogów przez Bloglovin nie aktualizowałam poprzedniego blogrolla. Ten jest w pełni zaktualizowany plus dodałam sporo nowych adresów, które mam nadzieję przypadną Wam do gustu tak jak mnie.

Po piąte mam w planach urządzić powitalne candy z cudnymi włóczkowymi fantami. Nie przegapcie. Zachęcam do tego abyście dodały bloga do obserwowanych, zaktualizowały swoje blogrolle czy śledziły przez Bloglovin. Tym samym nic Wam nie umknie.

Po szóste jest tu już kilka wpisów aby nie było tak łyso.

Po siódme - obawiam się, że moja ortografia w dalszym ciągu pozostawi wiele do życzenia. Wszelkie wytykanie błędów jak zwykle mile widziane. Ważną funkcją bloga jest dla mnie nie stracić kontaktu z Polskim językiem.

Po ósme, obiecuję być tą samą Pimposhką :)))))



No! To ja Was tutaj zostawiam a sama lecę kończyć pakowanie. Dziś po południu wyruszamy na baaardzo zasłużone dwutygodniowe wakacje w Polsce. Będzie się działo :).

Raport z wakacji - tydzień pierwszy

$
0
0
Witajcie! Jesteśmy już w domu. Wróciliśmy wczoraj do nowej łazienki, wielkiego pyłu dosłownie wszędzie oraz chałtury 'na wczoraj'. Ufff! Obiecałam sobie, iż pomimo nawału obowiązków blog jest ważny i dlatego nie zwlekam z raportem. Zostawiłam Was bez postów na dwa tygodnie, mam nadzieję, że profil Instagram trochę Wam to czekanie osłodził. Kto śledził, mniej więcej wie jak nam minął urlop.

Ale od początku. W środę wyszłam z pracy, napisałam na Fejsbuku 'Wakacje!!!!' po czym 10 minut później dostałam smsa od British Airways, że nasz czwartkowy lot jest odwołany! Okazało się, że z 'przyczyn operacyjnych' zostaliśmy automatycznie przebukowani na późniejszy lot tego samego dnia. Domyślam się, że mieli na 'nasz' lot za mało pasażerów.

Na lotnisku chcieliśmy przewinąć małą. Wpadam do pokoju z przewijakiem a tam jakaś para. Więc czekam sobie grzecznie na swoją kolej. Ale mija sporo czasu a tam zero ruchu więc pukam i się grzecznie pytam czy jeszcze długo. Oni na to, że przepraszają, że nie wiedzieli, że ja czekam (fakt, wsadziłam tylko głowę, nie widać było, że mam dziecko pod pachą). Zaprosili nas do środka. Otóż okazało się, że ta para leciała z malutkim chłopczykiem z Australii do Szkocji i mieli w Londynie przesiadkę. Zadekowali się w tym pokoiku do przewijania ale dziecko trochę odpoczęło. Pogadaliśmy, przewinęliśmy małą i pognaliśmy dalej.

Chociaż był to już piąty lot małej P. to jednak trochę się obawiałam. Jest starsza, bałam się, że będzie awantura a tymczasem mała spisała się na medal i był to chyba jej najlepszy lot.


Zdecydowanie łatwiej podróżuje się z dzieckiem, które już siedzi (i nie, nie miała jeszcze swojego oddzielnego fotela ;). W Berlinie czekał na nas ojciec, ale pora była już późna i do domu dojechaliśmy grubo po północy. Za to od rana same atrakcje. 

Na początek zaprezentuję Wam kolejne, trzecie już wcielenie naszej Pszczoły. Tym razem w wersji super letniej i przewiewnej:


Bardzo fajna letnia wersja budki na wózek. Super nam się sprawdziła i nie trzeba było się gimnastykować z parasolką. 

Odwiedziliśmy nowo otwartą galerię handlową Corso i poszliśmy na lody do 'Grycanek'. Jak to często bywa w Świnoujściu, nie można było poszaleć z własną inwencją. Wymienianie kulek lodów na inne smaki w deserach z karty - surowo zabronione. 


Weekend spędziliśmy odwiedzając różnych znajomych a wieczory należały do Rummikub:


Przy okazji załapał się obrus wyhaftowany przez moją mamę. 


Przygotowujemy się do wypadu na łódkę. Niestety pogoda pokrzyżowała nasze plany i wybraliśmy się na nią dopiero w drugim tygodniu. 


Bardzo lubię to zdjęcie. Wygląda jakby to było na jakiejś Greckiej wyspie a to w kawiarni Hemingway na ulicy Bohaterów Września. Z tą kawiarnią wiąże się pewna anegdota. Otóż jakiś czas temu kawiarnia Kredens na promenadzie słynęła z doskonałych ciast. Pani, która była odpowiedzialna za te cuda piecze teraz dla syna w jego kawiarni (Hemingway właśnie). W Kredensie można się już tylko obejść smakiem. 

Poszliśmy pooglądać świeżutko wyremontowaną ulicę Żeromskiego. A tu takie kwiatek:


Z przejścia dla pieszych prościutko na drzewo ;) 

Nie odmówiliśmy sobie lanczu w naszej ulubionej knajpie czyli 'Centrali'. Pojawiło się Świnoujskie piwo:



Mała P. od samego początku starała się zaskarbić sobie sympatię maminego kota. Niestety kota wolała się trzymać w bezpiecznej odległości:


W poniedziałek wybraliśmy się do urzędu miasta aby odebrać dokumenty małej P. Malutka już oficjalnie ma podwójne obywatelstwo :). A ponieważ była kolejka to poczytałam sobie co tam wisiało na ścianach. O, na przykład to:


Otóż proszę państwa, jeśli nie chcemy składać wniosku o założenie działalności ELEKTRONICZNIE to należy wypełnić wniosek ONLINE :) Jednym słowem uśmiech na cały dzień ;)))))

W poniedziałek późnym popołudniem po wielogodzinnej kolejce na prom zjechali wreszcie do nas Lete z rodzinką :). Zaprosiłam ich na kilka dni wypoczynku. Dzieciaki bardzo nie mogły doczekać się spotkania z małą P. 


Myślę, że to zdjęcie bardzo dobrze oddaje z czym mała P. zmagała się przez kolejne dwa dni ;). 
Wieczorem wybraliśmy się z mężem do kina. Tak, niby nic ale w Świnoujściu kina nie było od jakichś dziesięciu lat!!!!! 


Kino mieści się w nowej galerii handlowej Corso i jest bardzo przyzwoite. Dodatkowo, w nowej galerii mieszczą się aż trzy przewijaki dla dzieci :). To wzrost o 100% od czasu mojej ostatniej wizyty w marcu. 

Wtorek spędziliśmy z Lorkami, bo okazało się, że w środę chcą już jechać. Poszliśmy na plażę, ale padało i siedzieliśmy w koszach plażowych. Słowo daję, dla nikogo innego nie siedziałabym na plaży w Świnoujściu jak pada ;). 




Po plaży nieco mało rozumnie przegoniłam ich znów do Centrali na obiad (rajd przez całe miasto). A potem nie dość, że długo czekaliśmy na jedzenie, to jeszcze zapomnieli przynieść wszystkie dania a na koniec Marcin uparł się, aby za to wszystko zapłacić. Porażka na całej linii. Było mi wstyd za moją ulubioną knajpę, przynajmniej utargowałam z szefem -15% od rachunku bo faktycznie nie był to mój najlepszy posiłek w tym miejscu. 

Po obiedzie obie z Lete dostałyśmy dyspensę od mężów i poszłyśmy na kawę. Oczywiście druty były w akcji a ja zrobiłam błąd. Przerobiłam cały rząd warkoczyków nie w tą stronę co trzeba. A potem jeszcze dwa rzędy. No ale jak się pije kawę z naszą Polską Kim, to zawsze można liczyć na pomoc. Lete pokazała mi super metodę jak taki błąd naprawić. Jeszcze raz ogromne dzięki:


Zupełnie nie mam pojęcia co robiliśmy w środę (poza tym, że pożegnaliśmy się z Lorkami chlip chlip). W domu za to podczas naszej nieobecności:



Za to w czwartek pogoda była taka paskudna, że postanowiliśmy pojechać na wycieczkę do oceanarium w Straslundzie. To około półtorej godziny drogi ze Świnoujścia. 







Mała P. była zachwycona choć muszę przyznać, że po spotkaniu z małymi Lorkami zaczęła łypać na dzieci i była bardziej zainteresowana małymi człowieczkami niż rybkami. 


A na co się patrzymy tutaj? 


Na modele w skali 1:1 morskich ssaków. 


Oceanarium zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Naprawdę piękny obiekt. I wspaniale przystosowany dla rodziców z wózkami. W miejscu gdzie trzeba było przejść dalej schodami zawsze była strzałka, tutaj schody a tutaj winda. Aha ważna wiadomość. Bilety warto kupić przez Internet przed wizytą. Kasy mają małą przepustowość i tworzy się mega kolejka a bilet kupiony w Internecie jest ważny rok (nie trzeba rezerwować na konkretny dzień) i wchodzi się z marszu. 

W piątek pogoda się nieco poprawiła i wybraliśmy się do Szczecina. Zaczęliśmy od wizyty w kilku salonach samochodowych bo rodzice myślą o zmianie auta (w chwili gdy piszę tego posta już wiadomo, że nowe auto dotrze do nich do końca Sierpnia ;) 


'Zakupy' samochodowe sprawiły, że zgłodnieliśmy więc pojechaliśmy na 'Nowe Stare Miasto'. Zaprosiłam rodzinkę do restauracji rekomendowanej przez Magdę z bloga 'Różowy kłębuszek'. 


Dziękujemy za rekomendację!! Było pysznie a obsługa była przemiła (to miła odmiana po Świnoujściu). 


Mała P. odkąd nauczyła się raczkować nie zawsze chce siedzieć w krzesełku :). Potem jeszcze obowiązkowo zakupy czyli Solar (jedna bluzeczka, prezent od mamy), Kazar (tym razem nic), Duka (talerze dla mamy, łapki do piekarnika dla taty i fajny bidon dla mnie) oraz Bartek (dwie pary bucików dla małej P.). Panowie w tym czasie wypoczywali na kawie i lodach czyli standard. 

I tak właśnie upłynął nam pierwszy tydzień wakacji. A w następnym odcinku o tym jak nam minął tydzień drugi :). 

Wydziergane na ludziku czyli przerywnik dziewiarski

$
0
0
Pora na przerywnik dziewiarski pomiędzy raportami z wakacji. Pamiętacie tę oto bluzeczkę dla małej P., którą wydziergałam jak jeszcze byłam w ciąży?


Dla przypomnienia ten wzór nazywa się Sophie blouse (klik) a wydziergałam ją z prześlicznej włóczki Juno Fiber Arts - Alice w kolorze niebanalnego różu. Otóż mała P. wreszcie do niej dorosła i wczoraj urządziłyśmy sobie małą sesję zdjęciową. 

Oto udzierg na ludziku:




Odkąd raczkuję po całym domu, na plecach leżę tylko jak śpię (no i kiedy pozuję do zdjęć). 



Wspinam się wszędzie gdzie się da i już prostuję nogi do wstawania :) 


A to mała zajawka nowej łazienki - już niedługo… 


Ale o co chodzi? Przecież umowa była, że wanna jest moja tak? 

Bluzeczka jest super i mam nadzieję, że teraz mała P. trochę w niej pochodzi. Już tak szybko ze swoich ciuszków nie wyrasta. :) Ubrałam ją na gołe ciałko i nic a nic nie gryzła. Trzeba dzieciaka do dobrej włóczki przyzwyczajać ;). 

Do napisania! 

Raport z wakacji - tydzień drugi

$
0
0
Miałam wczoraj wieczorem chałturzyć ale okazało się, że zapomniałam ściągnąć dane z serwera i muszę czekać aż 'fabryka' się jutro otworzy. No cóż, mała strata ;P mogłam Wam napisać o naszym drugim tygodniu na wakacjach.

W sobotę robi się bardzo gorąco. Rodzice zapraszają nas na lancz do knajpki Maki. To naprawdę sympatyczne miejsce, z doskonałą, oryginalną Włoską kuchnią i świetną obsługą klienta. Jemy małże w sosie pomidorowym. A to w czasie spaceru do domu - taka fajna babcia z dziadkiem:


Po obiedzie dziewczyny, czyli babcia, mama i mała P. wybieramy się do Niemiec. Zaraz za naszą granicą autochtoni obchodzą 'dzień Kajzera'. Jest parada kostiumów z epoki (jedne mniej, drugie bardziej udane oraz wspaniały jarmark):



To zdjęcie dedykuję Dorfi, bo to takie jej klimaty i na pewno by jej się spodobało. Z jarmarku przywozimy młynek do przypraw (plus przyprawy), grzechotkę dla małej P. oraz tabliczkę z nazwiskiem na drzwi (z motywem kotwicy) dla rodziców.

Na molo w Herringsdorfie zobaczyłam to: 


Myślę, że niejedni włodarze miasta mają problem z 'kłódkami miłości', które niechybnie po sezonie trzeba odpiłowywać. A tu proszę, na molo znajduje się specjalnie przeznaczone do tego miejsce. I nie ma bałaganu :) 

W niedzielę, porannym pociągiem z Krakowa przyjeżdża kuzynostwo. Szykujemy więc śniadanie:


To zresztą bardzo rodzinny dzień bo na obiad (rodzice organizują grilla w ogrodzie) wpada inny kuzyn z żoną i córkami. Justyna przywozi dla mojej mamy bezowca, w dodatku nie z tej ziemi. Podziwiam ją. Po pierwsze mają tak mikroskopijną kuchnię, że gdybym ja taką miała to chyba bym tylko wodę na herbatę dała radę ugotować a one piekła ciasto i to jeszcze w takim upale. Dodatkowo, dzień wcześniej wrócili z długich wakacji. Po obiedzie wybieramy się na rodzinny spacer i na lody:


Zresztą z lodami wiąże się taka historia. Poszliśmy do najlepszej lodziarni na promenadzie, czyli Gelati la Stella (w nowej części promenady). Oprócz miejsc siedzących gdzie można zjeść ciasta i desery jest też stanowisko gdzie można kupić lody na gałki w waflu. Kupiłam dziewczynkom lody czekoladowe (wedle życzenia, jednogłośnie). Rodzice zaproponowali (lekcja dla mnie na przyszłość), że najlepiej aby one zjadły te lody siedząc. Akurat w części siedzącej były wolne dwa pojedyncze stoliki więc dziewczynki sobie usiadły a my staliśmy przed lodziarnią. Jakaś pani wraz z koleżankami i wnuczką w ogromnym wózku wpadła do lodziarni ale okazało się, że wolnych miejsc już nie ma. Manewrując tym wielkim wózkiem i przejeżdżając wszystkim po palcach (dosłownie) bardzo się zafrasowała, że dwa stoliki są 'zablokowane' przez nasze pociechy. 'A czy te dzieci muszą tutaj siedzieć?' powiedziała na głos, niby w powietrze. A ponieważ nikt nie zwrócił na nią uwagi, zrobiła jeszcze kilka rundek po czym poszła poskarżyć się do właścicielki. Szkoda mi jej. Nie wiedziała, że Pani Marylka to nasza dobra znajoma i właśnie przed chwilą zaznajamiała się z małą P. Oczywiście nic nie wskórała, dzieci nie zważając na sapanie pani nad ich głowami skończyły jeść lody ze stoickim spokojem i dopiero wtedy opuściliśmy lodziarnię ;). 

Poniedziałek był pełen atrakcji. Rano pojechaliśmy z małą P. na basen. Ona uwielbia pływać:


Po południu natomiast pojechaliśmy wreszcie na łódkę. Kapok tylko do zdjęć:


Kapok kupiliśmy od 5 kg, mała P. miała jakieś 7.5 kg ale i tak widać, że jest za duży i jej się nie podobał. 


Świnoujski wiatrak od drugiej strony :) 



Nie da się ukryć, że malutka to urodzony wilk morski. Wycieczka szalenie jej się podobała.

We wtorek było baaardzo upalnie. Zaprosiliśmy kuzynostwo na lancz (ponownie Maki) ale potem szybko wróciliśmy do domu. Małej P. było wyraźnie za gorąco. Oj jak dobrze, że dom jest budowany za Niemca i nawet w najgorsze upały panuje tam lekki chłodek. Po powrocie do domu mała wyraźnie odżyła.

Środa to ponownie basen oraz spacer. Na promenadzie spotykam na ławce starszą panią, która na szydełku robi kapelusiki dla dzieci. Miała też rozłożone obrusy robione na szydełku i drutach. Podeszłam, zagadałam, kupiłam serwetę. Pytam się czy Pani jest ze Świnoujścia. Ona na to, że teraz mieszka w Świnoujściu ale stąd nie jest. A ja na to, że mam odwrotnie ;). Pani zażyczyła sobie za serwetę 90 zł, dałam jej 100zł. Ona się ucieszyła. Pyta, a to teraz gdzie mieszkacie? Na to ja, że w Anglii. - Aaaa, to możecie zapłacić…  ;) 

A serweta prezentuje się tak:


Pani dziewiarka tak to podsumowała. Wydziergać to nic, ale zblokować to sztuka ;). 

Po południu spotkałam się z moimi dwiema najlepszymi przyjaciółkami jeszcze z czasów podstawówki. Ania jest kuratorem sądowym. Zszokowało mnie, kiedy powiedziała, że ona się nie wczuwa, i to jest tylko praca dla pieniędzy. Zawsze mi się wydawało, że bycie kuratorem to ciężka praca. Myślę, że mogłabym znaleźć inne sposoby aby zarobić pieniądze. Nieco łatwiejsze. W drodze powrotnej na fontannach przy placu Wolności (myślę, że w przyszłym roku już mała P. będzie tam pomykać) syn Mai rozwalił sobie wargę. Trzymam, tulę, pocieszam. W domu nikt nie odbiera więc wsadzam ich do taksówki, jadą do szpitala. Skończyło się jednym szwem. Obie dziewczyny mają dzieci nieco starsze od małej P. - uczę się. 

Czwartek to nasz ostatni dzień. Zapraszamy więc rodziców na lancz do Toscany. Kolejne miejsce warte polecenia. Tak wygląda rodzinny lancz:


Potem tata zabiera nas na deser do Sonaty (kawiarnię tą prowadzi siostra przyrodnia Smolika ;). Po takim posiłku spokojnie wracamy sobie Parkiem Zdrojowym. W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć jak piękny jest ten park. Jak byłam dzieckiem to były tam potworne chaszcze, biegały jelenie a z dziadkiem jeździliśmy zbierać pokrzywy, z których przygotowywaliśmy karmę dla kur (tak, kiedyś w ogrodzie mieliśmy kurnik). 


A potem już niestety pakowanie. I jeszcze rzutem na taśmę razem z mamą poszłyśmy wieczorem na koncert 'Piwnicy pod Baranami' w ramach Festiwalu Grechuty. Miałam okazję przyjrzeć się z bliska naszemu miejskiemu amfiteatrowi po remoncie:


Koncert był świetny ale nieco przydługi, po 2.5 godzinach wymiękłyśmy. Na początku wyszedł Tadeusz Kwinta i zaproponował zabawę. Publiczność miała się sobie przedstawić - przedstawiamy się do sąsiada z lewej, a potem do sąsiadów nad nami. Całkiem fajnie. Koło mnie siedział pan Józek. Pan Józek miał ze sobą lornetkę i łypał przez nią jak tylko na scenie pojawiło się coś młodego i potencjalnie atrakcyjnego ;). Fajnie było poczuć trochę Krakowa nad morzem.

W piątek z samego rana obudził nas zapach żurku. Mama przygotowała 'świąteczne śniadanie' dla całej rodzinki. A potem już kierowca zabrał nas na lotnisko do Berlina. Jejku, było z 35 stopni. Gorąco okropnie. A poza tym nie lubię Tegel, takie małe to lotnisko, ciasne itd. byliśmy natomiast mile zaskoczeni bo przez kontrolę spokojnie przeszło całe jedzenie dla małej P. łącznie z już gotowym mlekiem i nawet kubeczkiem z wodą (!). I jeszcze jeden pozytyw. W podziemiach znajduje się całkiem przyzwoity pokój dla matki z dzieckiem. No dobra, powiedzmy, że wystrój jest nieco 'depresyjny' przez ten brak okien ale jak go zobaczyłam, to od razu pomyślałam sobie o tej parze podróżującej z Australii (klik) - im taki pokój bardzo by się przydał:



Mała P. w samolocie zachowała się bardzo przyzwoicie, tutaj na przykład przegląda magazyn pokładowy:



A w domu pomogła nam się rozpakować. 

I tak właśnie wyglądały nasze wakacje! 

Tradycyjnie już kilka słów na temat mojej ojczyzny. Świnoujście pięknieje z każdą wizytą i robi się coraz bardziej luksusowo. Pobyt w apartamencie kosztuje 100 zł od osoby za noc. Brakuje natomiast rąk do pracy i to bardzo. Praktycznie w każdym sklepie i knajpie można było zobaczyć takie ogłoszenia:


Nie ma komu pracować. Autochtoni pracują za granicą. Jak znają Niemiecki to kelnerują, jak nie znają to sprzątają. Sprzątaczka w Niemczech ma na rękę 1000 euro, mieszka w Świnoujściu to do wydania ma 4000 zł, więcej niż nauczyciel w renomowanej szkole. Lokalni przedsiębiorcy sprowadzają sobie pracowników z innych części Polski. Myślicie, że z Polski B? Akurat. W nowym Rossmanie pracują cztery dziewczyny… z Warszawy, którym firma wynajmuje mieszkanie. Szkoda tylko, że przedsiębiorcy zamiast po prostu płacić więcej sprowadzają sobie osoby, gotowe pracować za mniej. I jak w Polsce mają być przyzwoite zarobki? Prędzej miejsca pracy zajmą Ukraińcy. Niestety. Serwis jaki otrzymaliśmy w większości knajp był okropny. W sumie się nie dziwię. Osoby tam pracujące muszą być przemęczone, pewnie wyrabiają podwójną normę. Dodatkowo, pewnie czują się jak frajerzy skoro nikt inny nie chce pracować.

I na koniec słów kilka o reklamach. Ponownie, zadziwia mnie ile jest reklam leków. Podczas ostatniego pobytu najbardziej rozśmieszyła mnie reklama środka na przeczyszczenie. Pani zachwalała tabletki, gdyż pomimo picia dużej ilości wody, jedzenia warzyw i sporej dawki ruchu nic jej nie mogło 'ruszyć'. Tym razem przyznaje dwie nagrody ex aequo: syropek na wzmocnienie apetytu u dzieci oraz tabletki na… kaszel palacza. Czy nikomu nie przyszło do głowy, aby zamiast łykać tabletki po prostu przestać palić fajki? ;)  

Traktat o dziecięcych ubrankach

$
0
0
Dawno nie było wpisu 'dzieciowego' prawda? Ten post jest dla świeżo upieczonych lub 'za chwilę' mam. Ze specjalną dedykacją dla Sihaji (klik), która lada moment a może nawet i już ;).

Do napisania tego posta natchnęły mnie (kolejne!) porządki w szafie małej P. jakie miały miejsce w czwartek:


Już kolejny raz robiłam przegląd całej szafy, do wielkiej torby wkładałam to co jest za małe aby poddać kolejnej segregacji czyli co trzeba oddać a co zatrzymać na zaś. Fakt, muszę przyznać, że na ubranka małej wydałam małą fortunę. W sumie nie są one aż takie drogie ale wręcz z każdego spaceru z wózkiem do miasta przynosiłam coś co domu. A to bluzeczkę, a to śpiocha, a to sweterek. I tak właśnie uzbierała się mała fortuna. Poza tym, nie mając doświadczenia popełniłam sporo błędów w kupowaniu ubranek. Bo przecież te malutkie outfity są takie słodkie. I człowiek traci głowę nie myśląc w ogóle czy to jest wygodne i praktyczne. Postanowiłam stworzyć więc listę ubranek, które u nas się sprawdziły. Kończy się lato, mała P. idzie do żłobka przede mną kolejne zakupy, więc jest to też lista dla mnie jakich ubranek się trzymać, a jakie sobie darować. 

Muszę przyznać, że mała P. ma szafę pełną markowych ciuchów. Dziwnym trafem (bo ubrań dla kobiet tam nie lubię i nie kupuję) bardzo lubię kupować jej rzeczy w Next (klik). Moim drugim ulubionym sklepem jest Vertbaudet (klik) - Francuski sklep online. Na moje nieszczęście w obu tych sklepach mam otwartą tzw. linię kredytową ('łatwo' się kupuje bo rozliczenie przychodzi raz w miesiącu, a wtedy jest płacz i zgrzytanie zębów). Często też kupuję ubranka w GAPie (klik) i niestety rzadziej (bo mają nieziemskie kolekcje) w John Lewis (klik). Kilka ulubionych ubranek kupiłam także w H&M. Zupełnie natomiast nie podchodzą mi ubranka z supermarketów (wyjątkiem są bodziaki bez rękawa z Sainsbury's) ponieważ te dla małych dzieci są bardzo sztampowe, różowe dla dziewczynki ewentualnie jakieś beże.  Nie lubię też sklepów dla dzieci typu Mothercare czy Mamas&Papas. Jeśli chodzi o Polskie ubranka to muszę przyznać, że jestem wielka fanką sklepu Coccodrillo (klik). Jedyny powód dla którego tym razem nie przywiozłam zbyt wielu ubranek z Polski to taki, że jeszcze nie pokazała się jesienna kolekcja a letnią dosłownie całą już wykupiłam ostatnim razem (tak wiem, mam problem). Wiosną zamówiłam też trochę ciuszków z Endo ale przyznam, że pomimo iż dizajn mają ciekawy to jakość ich ubranek pozostawia wiele do życzenia (podobnie jak ubranka Cool Club ze Smyka)

No dobrze, bo czuję się trochę jak na spowiedzi podczas spotkania anonimowych zakupoholiczek. Przypominam, że celem tego posta jest abym kupowała mniej, za to z głową i to co się naprawdę sprawdza. A więc do rzeczy:

Zacznijmy więc od bielizny. Bodziaki. Moje absolutnie ulubione od samego początku są bodziaki kopertowe z Vertbaudet. Szczególnie dla noworodka, jak nie ma się doświadczenia są naprawdę niezastąpione:


Rozkłada się takiego bodziaka na płasko, następnie po środku kładzie się dziecko i 'zawija' się jak w kopertę. Nie wiem czemu ale taki dizajn nie jest popularny w Anglii. Oprócz Vertbaudet tego typu bodziaki można czasem spotkać w H&M ale nie widziałam ich nigdzie indziej. Na lato Vertbaudet ma jeszcze bodziaki na ramiączkach:




Takie są nieco lżejsze niż bodziaki bez rękawa. Bodziaki z Vertbaudet mają jeszcze jedną zaletę. Otóż są skrojone 'przy ciele' co znacznie ułatwia ubieranie 'na cebulkę'. Tutaj dla porównania rękaw w bodziaku z Coccordillo:

 

I z Vertbaudet:


Jak mała P. była bardzo mała to w ciągu dnia ubierałam ją w welurowe pajace również tej firmy. Doskonale się sprawdzały podczas zimowych miesięcy:


Tutaj jednak trzeba uważać bo choć mają słodkie wzory to część z nich zapina się na plecach a to nie jest praktyczne. 

Absolutnie pierwsze ubranko małej P. to też piżamka z Vertbaudet. Miała taką specjalną kieszonkę z tyłu aby ułatwić zmienianie pieluchy. Położna na porodówce była zachwycona:



Jako, że mała P. urodziła się w Grudniu potrzebny nam był kombinezon. Nasz kupiliśmy w Next i był świetny! Ważne, aby jak najbardziej się rozpinał i żeby rękawy były wyłożone śliską podszewką a nie jakimś polarkiem czy kożuszkiem bo wtedy dziecko trudno się ubiera:


W pierwszych miesiącach życia mała P. nosiła czapeczki z Nexta, o takie:


Bardzo dobrze też sprawiła się nam czapeczka typu traper na wyjścia. Mała P. miała taką z króliczymi uszami. Baaardzo ją lubiłam i żałowałam, że od razu nie kupiłam większego rozmiaru. Niestety zanim się zreflektowałam to już ich nie było w sklepie. Tutaj na zdjęciu podobna do tej, jaką miała mała P. z nowej kolekcji:


Nie wiem czemu, ale w Anglii praktycznie w ogóle nie widziałam czapeczek wiązanych pod szyją. Takie czapeczki przywożę z Polski z Coccodrillo właśnie. Mają duży wybór i są bardzo wygodne w użyciu. Mała P. generalnie aż tak bardzo nie protestuje przy noszeniu nakrycia głowy lubi je za to ściągać więc sznurki są niezastąpione: 


Kapelusik w groszki, który widać na zdjęciach z wakacji też pochodzi z tego sklepu i był naszym ulubionym nakryciem głowy całe lato. 

Jeśli chodzi o piżamki to mała P. prawie zawsze śpi w pajacach. Moje ulubione to Next i John Lewis, najlepiej z prążkowanej bawełny. Dodatkowo, małe rozmiary mają zintegrowane mitenki-niedrapki. Takie 'wolnostojące' mitenki w ogóle się u nas nie sprawdziły. 


No a teraz czas na ubiór zewnętrzny. To tutaj najłatwiej kupić jakiś niewypał. Muszę też przyznać, że często kupuję małej P. ubrania z kolekcji dla chłopców. Dlaczego? Bo spodnie dresowe to jedna z najlepszych rzeczy dla małego człowieczka. A te najczęściej można znaleźć w kolekcjach dla chłopców. Dla dziewczynek jest za to szeroki wybór legginsów, których osobiście nie lubię. Na mojej liście na jesień są więc następujące pozycje:






Ważne, aby spodenki miały taki szeroki pasek w pasie a nie tylko wąską gumkę. 

W Next wypatrzyłam też bojówki z Tencelu, które są naprawdę fajne i wygodne (mamy już taką jedną parę):


Na górę za to praktyczne są albo rozpinane sweterki albo bluza, najlepiej z kapturem:



Muszę przyznać, że nie lubię sukienek. Głównie dlatego, że się podwijają. Znacznie bardziej wolę tuniki z baskinką. Świetne ma Coccodrillo (niestety, nie spotkałam jeszcze podobnych tutaj):


Tutaj puszczam oczko do Babi małej P. bo to jest nowa kolekcja, więc już będzie wiedziała co ma kupić ;). Lubię też koszulki z długim rękawem:




Poza spodniam dresowymi trafione i praktyczne ciuszki to… ogrodniczki!!! Uwielbiam, mała P. ma kilka par i są naprawdę praktyczne (szczególnie jak dziecko zaczyna pełzać):



Ten zestaw w małe owieczki mała P. miała na sobie podczas wizyty w Warszawie :). Żałuję, że już dawno z niego wyrosła. W miarę czasu nauczyłam się, że jeżeli coś nam 'podchodzi' i fajnie się nosi to trzeba od razu lecieć do sklepu i kupić większy rozmiar na zaś. Ale uwaga, warto też pamiętać o pogodzie i sezonach. Zdarzyło mi się kupić większy rozmiar np. kombinezonu zimowego w momencie kiedy zima właśnie się skończyła (na szczęście udało mi się go oddać). 

Wszelkiego rodzaju denim wg. mnie się nie sprawdza. A już szczególnie jeansowe kurtki. Sztywne to jest straszliwie. Zdecydowanie bardziej wolę sztruks:


Na lato i upały niezastąpione są rompersy. Mała P. przeganiała w nich całe lato. Cenił je też sobie mąż, który nie miał problemu z koordynacją ubrań:


Wreszcie, jeśli chodzi o ubrania 'po domu' bardzo fajne są śpiochy a najlepiej takiej 'z górą':



Na zimę miałam takie z grubego weluru i były super!

I na koniec mały ciuszkowy gadżet. Jak zaczęło się robić cieplej i mała P. wyskoczyła ze śpiochów trzeba jej było ubierać skarpetki, które notorycznie spadały. Aż znalazłam taki oto wynalazek:


Polecam go w ciemno każdej mamie. 

Przy kupowaniu ubranek dla dzieci warto zwrócić uwagę aby:

  • były z naturalnych materiałów (wszelkim poliestrowym sukienkom wizytowym mówię stanowcze 'Nie'!)
  • aby łatwo się zapinały (napy czy suwak są wygodniejsze niż guziki)
  • aby łatwo zmieniało się pieluchę (napy w kroku, ale w zasadzie to standard)
  • aby zapięcia były z przodu, nie na plecach. Wg. mnie najgorsze do ubrania są pajace, które mają otwarcie tylko przy szyi (no i w kroku)
  • aby bodziaki i podkoszulki nie miały wystających aplikacji i emblematów
  • aby dobrze się prały (zdarzają się ubranka dla dzieci z zaleceniem prania ręcznego albo w 30 stopniach)
  • aby były dobrze wykonane, żadnych wiszących nitek itp.  

I na koniec coś na poprawę humoru (znalezione na fejsbuku). Pewien tata ubrał synka do snu. Był zachwycony, że pajac ma takie mądre rozwiązania. Zintegrowane mitenki-niedrapki oraz bardzo łatwy dostęp do pieluszki… 



Życzę Wam miłego tygodnia. A ja, skoro szafa małej P. uporządkowana to zmierzam na zakupy ;). 

Ucieszona jak nie wiem co

$
0
0
Jestem ucieszona jak nie wiem co :) Otóż w dalszym ciągu (i pewnie jeszcze długo długo) pracuję nad ślubnym bolerkiem dla Sheryl. W tym tygodniu udało mi się wreszcie skończyć tył, dokończyć lewy przód, zblokować oba kawałki i sfastrygować. Dzięki temu bolerko było gotowe do pierwszej przymiarki:



Nie robię na zamówienie. Sama się zdziwiłam, że podjęłam się tego projektu. Na tak przemawiało to, że pracuję z Sheryl więc mogę robić przymiarki kiedy chcę. Szanuję swój czas (szczególnie, że nie dziergam dla siebie ;) więc specjalnie wydziergałam te dwa elementy, aby można było przymierzyć i byłaby to najmniejsza strata gdyby trzeba było pruć. Bałam się, że wychodzi mi za duże szczególnie, że już dziergam najmniejszy rozmiar i na mniejszych drutach niż te przewidziane we wzorze. 

Uffff! Okazało się, że bolerko pasuje jak ulał (naprawdę jak ulał) i mogę działać dalej. Sheryl chciała mi zapłacić za mój czas, ale mnie to nie interesuje. Natomiast poprosiłam ją o wymianę 'rękodzieło' za 'rękodzieło'. Ktoś z Was pamięta jakie hobby ma Sheryl? Jeśli nie, to zobaczycie efekty naszej 'wymianki' na początku Grudnia ;). 

I jeszcze mała P. w sesji zdjęciowej dla prababci ze swoją kuzynką Hanią:


Za to też lubię Nexta, można kupić takie same ubrania na osiem miesięcy i cztery lata :) 

Urządzamy - Łazienka po remoncie

$
0
0
Witajcie przy Niedzieli! Dziś nareszcie mogę Wam pokazać skończoną łazienkę. Cały remont odbył się podczas naszych wakacji w Polsce i wróciliśmy do w pełni funkcjonalnej łazienki. Jednak nasz fachowiec wpadał jeszcze kilka razy aby wykończyć kosmetykę. Okazało się też, że należy zmienić panele wokół wanny no i dopiero po powrocie kupiliśmy lustro i różne uchwyty, które też trzeba było zainstalować. W czwartek ostatecznie pożegnaliśmy się z naszym fachowcem i mogłam wreszcie zrobić zdjęcia.


Szczegóły jak w ogóle doszło do remontu i zdjęcia łazienki przed remontem można zobaczyć tutaj (klik). Plan na łazienkę był w miarę prosty. Tak naprawdę chodziło o to, aby nie ciekło nam już do kuchni i żeby mieć normalny prysznic. Wszystko inne pozostało drugorzędne. 

Nie mam niestety tak wypasionego renderu 3D ze sketchupa jak Marzena (klik). Mam za to coś bardziej tradycyjnego:


Ha! Prawda, że plan zaawansowany technologicznie? ;) Jak widać na planie umywalka i toaleta pozostały na swoich miejscach. Zaplanowaliśmy największy prysznic jaki się dało i jak najmniejszą wannę. Gdyby nie mała P. to w ogóle pozbyłabym się wanny. Poza tym Anglicy kochają wanny i montując tylko prysznic pogorszylibyśmy notowania naszego domu na rynku nieruchomości. 

Na podłodze chciałam mieć panele (tak wiem, bardzo Angielski wynalazek ale nieco lepszy niż wykładzina) natomiast Jon chciał kafle. Doszliśmy do porozumienia i mamy kafle, które udają drewno. Wyglądają cudnie i są chyba jednym z lepszych elementów łazienki (dodatkowo jako bonus mam nowe tło do zdjęć na bloga ;). Reszta łazienki pozostaje tak naprawdę bardzo neutralna. Prawie białe ściany (nie, nie szare ;), wszystko inne też w bieli. W zasadzie jeszcze teraz wygląda trochę sterylnie ale mam nadzieję, że uda nam się ją w miarę upływu czasu ocieplić. 

Praktycznie wszystko w łazience jest nowe, nawet kaloryfer (bo w zmienionym układzie musiał być nieco mniejszy). Zostawiliśmy jedynie szklane półki nad toaletą bo okazały się bardzo dobrej jakości a w sklepach i tak nam się nic innego nie podobało. Nie przedłużam już, witajcie w naszej nowej łazience:



To zdjęcie zrobiłam stojąc w kabinie prysznicowej. Mamy nareszcie umywalkę, która nie wygląda jak karykatura samej siebie (choć i tak do wielkich nie należy). 


Jestem bardzo zadowolona, że wreszcie mogę ładować szczoteczkę w łazience. Kto mieszka w Anglii ten zna ten ból, że w łazienkach nie ma gniazdek na prąd. Wyjątkiem są właśnie gniazdka 'do golarek' i to w zasadzie tylko w nowym budownictwie. Mały szczegół ale wymagał jednak sporo pracy (trzeba było kuć ścianę i pociągnąć kabel). 


Na tym zdjęciu widać małą niedoróbkę naszego fachowca. Okazało się, że biedak nie cierpi malować ścian ;). Na szczęście ja bardzo lubię więc mu to odpuściliśmy i sami dokonamy kilku poprawek jak będziemy robić malowanie na dole. Ja uwielbiam malować :)


Nowa toaleta. Podobnie jak umywalka nie jest 'wisząca'. To był jeden z kompromisów, aż tak bardzo nam na tym nie zależało a oznaczałoby więcej czasu i większy koszt. Klapa za to ma funkcję powolnego zamykania, również drobiazg na którym nam zależało. No i fajnie jest mieć 'swój' kibelek, z którego wcześniej nie korzystały rzesze innych ludzi.  


Uchwyt na ręczniki nad wanną to sugestia mojej mamy. Mama to niedościgniony wzór łazienkowego dizajnu (to ona odwiodła mnie od kafelków 'metro' na ścianach za co jestem jej bardzo wdzięczna).
W teorii ma służyć do wprowadzenia koloru w łazience. W praktyce, jak widać jest monochromatycznie ;) ale obiecuję poprawę.


Wanna. Najmniejsza jaką się dało czyli 140 cm. Zależało mi natomiast aby kran był po środku a nie na końcu wanny. Dokładnie taką wannę znalazłam u jednego tylko producenta. To my ją zamówiliśmy bo nasz fachowiec nie mógł takiej znaleźć. Ważne też było aby bateria miała końcówkę do prysznica. Przyda się jak mała P. będzie miała dłuższe włosy (albo włosy w ogóle ;). W zasadzie od razu mała P. przerzuciła się z dziecięcej wanienki na dużą wannę. Specjalna wkładka sprawia, że mała jest bezpieczna, nie trzeba jej trzymać a jest na takim etapie, że kąpiel jest zabawą. Dużo łatwiej też kąpie się dziecko bez szklanego ekranu na wannie.  

No i najlepsze zachowałam na koniec. Nasz prysznic, który po prostu uwielbiam:




Kabina (80 cm na 100 cm) jest naprawdę przestronna ale najważniejsze jest to, że ciśnienie pod prysznicem poprawiło się o jakieś 150% procent. Naprawdę, jesteśmy pod ogromnym wrażeniem jak bardzo ciśnienie wody się zmieniło na lepsze w porównaniu do poprzedniego zwykłego prysznica z baterii wannowej. Dodam tutaj, że nie mamy żadnej dodatkowej pompy ani nic z tych rzeczy. Prysznic zajmuje mi o połowę mniej czasu. To różowe to głośnik, można zapuścić muzykę z telefonu. 


Kolejnym kompromisem jest oświetlenie. Zmieniliśmy po prostu na inne. Nie mamy punktowców ani podwieszanego sufitu. Nie mamy za to już baranka na suficie :)


Oczywiście nie mogło zabraknąć pomocnika fotografa :) 

I jeszcze trochę 'portretów':













Ostatni kompromis to pozostawienie starych drzwi. Trzeba by wymienić wszystkie u góry (czyli w sumie cztery pary) a doszliśmy do wniosku, że już najwyższa pora zacząć zainwestować na dole. 

Podsumowując jesteśmy szalenie zadowoleni! Mieliśmy bardzo dobrego fachowca i mam nadzieję, że jeszcze do nas wróci (montuje również kuchnie :) Myślę, że łazienka prezentuje się super! Na pewno znacząco podniosła wartość rynkową naszego domu. Ponadto, wygląda bardzo nietypowo. Łazienki w normalnych Angielskich domach wyglądają bardzo standardowo. Umywalka 'na nóżce' plus wanna. Najczęściej z dodatkową słuchawką prysznicową oraz plastikowym parawanem. 

Łazienka nie kosztowała nas fortuny ale też jest tam sporo kompromisów, o których pisałam powyżej. Małym problemem jest też szpara pomiędzy wanną a kabiną prysznicową, gdzie niechybnie będzie się zbierał brud i kurz a trudno się będzie tam czyścić. Muszę coś wymyślić. Dodatkowo nie ma tutaj żadnych ekskluzywnych firm, nie ma Grohe and Rocha ani nawet Koła. Słuchawki prysznicowe to plastik (to akurat może kiedyś wymienić na coś lepszego), armatura też raczej ze średniej półki cenowej. Nie ma też żadnych gzymsów, półeczek, geberitów itp. Ba, nawet kafle nie są położone na wszystkich ścianach. Ale wyszliśmy z założenia, że jest to nasza pierwsza łazienka a nie ostatnia. I jest jeszcze jedna rzecz, z której się bardzo cieszę. Otóż pomimo naszego wyrafinowanego planu technicznego obawialiśmy się, że łazienka będzie 'zatłoczona'. Na szczęście okazało się, że wszystko rozmiarowo do siebie pasuje i nic nie wygląda w tak małej łazience 'śmiesznie' czy 'groteskowo'.  

A Wam jak się podoba? 

Mam nadzieję, że za kilka tygodni będę mogła Wam pokazać znaczące zmiany w naszym ogrodzie. A ja już obmyślam w głowie następny projekt wnętrzarski. Realizacja Wrzesień/Październik 2015. 


Życzę Wam miłego tygodnia! 

Short #1*

$
0
0
Dość często w drodze do pracy, już na stacji kolejowej w Oxfordzie wpadam do M&S. Stoi tam na kasie młody człowiek. Jest tam chyba najlepszym kasjerem, bardzo miły, obsługuje szybko i sprawnie (tak trzeba gdy ludzie wysypią się z porannego pociągu). Ma długą grzywkę i kozią bródkę (do których mam słabość). Trzeba się naprawdę mocno przyjrzeć aby dojrzeć, że ma zespół Downa.
Tak sobie o nim czasem myślę, gdy pojawiają się debaty o ewentualnych konsekwencjach badań prenatalnych.

* Short to nowy cykl postów (podpatrzone u Segritty). Króciutki post z jakąś dygresją, którą akurat chcę się z Wami podzielić. 

Dlaczego nie będę panią profesor?

$
0
0
Jakiś czas temu wpadł mi w ręce artykuł w Wyborczej pt. Będąc młodą doktorką. Cały artykuł można przeczytać tutaj (klik) a w skrócie wygląda to tak:

Młoda dziewczyna z doktoratem opisuje swoje 'przygody' w szukaniu pracy. Oczywiście na uniwersytecie, zgodnie z wykształceniem itd. Nie idzie jej najlepiej. Opisuje, że na etat nie ma szans, trafiają jej się co najwyżej zlecenia, na uczelni panuje jeden wielki bałagan, nie ma umowy, wypłaty są nieregularne, są problemy z ZUSem, zarobki są uwłaczające itp. Można powiedzieć, że autorka jest typową przedstawicielką tak popularnego ostatnio 'prekariatu'. Dodatkowo w swoim liście opisuje różne patologie toczące Polską Naukę. Po mniej więcej dwóch latach takiego szarpania się nasza bohaterka otrzymuje propozycję 'post-doca' za granicą. Zwrócono jej koszty podróży na rozmowę kwalifikacyjną (wg. autorki absolutne kuriozum), zanim rozpoczęła pracę przysłano umowę gdzie dokładnie wyszczególniono zarobki, zakres godzin, prawa do urlopów (różnych m.in. macierzyńskiego) itp. Autorka oczywiście korzysta z oferty i wyjeżdża za granicę ku lepszej przyszłości. Morał z tego listu jest taki, że Polscy doktoranci i doktorzy, którzy nie mają wujka w partii, ewentualnie wujka dziekana, albo promotora, który ma wtyki i rozpisze konkurs pod nich powinni  uczyć się Angielskiego no i kupić bilet w jedną stronę na jakąś zachodnią uczelnię. 

Nie wiemy co studiowała nasza bohaterka (pewnie socjologię ;), nie wiemy w jakim mieście i na jakich uczelniach pracowała. List czy też artykuł odbił się dość szerokim echem w prasie, ustosunkował się do niego Profesor Hartman (jakby to kogoś interesowało to ja osobiście jeszcze nie wiem jak się ustosunkować wobec Profesora Hartmana), pojawiło się kilka komentarzy w NaTemat. Wiadomo, standardowo, drenaż mózgów, kształcimy ich za podatki a oni uciekają itd., że niby sytuacja w Polskiej nauce nie jest taka zła, albo, że w zasadzie to jest jeszcze gorzej itp. 

W liście Mai Chodzież (dane personalne zmienione) uczelnia zachodnia (również nie wiemy jaka) jawi się jako równoległa rzeczywistość, przy której ta Polska to zły sen. Tam jest wszystko ładnie i normalnie bo umowy są na czas i nawet chorobowe się dostaje. Owszem, wygląda to nieco inaczej ale nie wygląda to tak różowo. Nie mogę pisać o tym jak jest ogólnie 'na zachodzie' ale mam bardzo dobre pojęcie jak to wygląda w Wielkiej Brytanii. Naukę Brytyjską również toczą różne patologie, zaskakująco podobne do tych opisanych w liście. Uważam, że nie fair jest pisać, iż w Polsce jest 'be', a na zachodzie 'cacy'. Poniżej więc moja odpowiedź na ten list a zarazem powód dla którego pewnie nigdy nie będę panią profesor.  

Na samym początku należy napomknąć, że studia w Wielkiej Brytanii (każde) są płatne i to słono. Rok studiowania kosztuje 9,000 funtów. Oczywiście można na studia dostać preferencyjną pożyczkę od państwa (zaczyna się ją spłacać dopiero po osiągnięcie pewnego pułapu zarobków i proporcjonalnie do ich wysokości). Oznacza to jednak, że już na 'dzień dobry' taki absolwent ma pokaźny dług wiszący nad nim, zanim jeszcze pomyśli o kupnie domu czy założeniu rodziny. Pod tym względem Polska, gdzie można studiować za darmo na państwowych uczelniach do dosłownie raj na ziemi. 

Dostać się na 'post-doca' w Wielkiej Brytanii jest stosunkowo łatwo. Oczywiście w jednych dyscyplinach jest łatwiej w innych trudniej ale generalnie pieniądze na badania są. A jest ich tyle, że tych wszystkich stanowisk badawczych nie da się 'obsadzić swoimi' i generalnie procesy rekrutacyjne są przeprowadzane fair i kandydaci mają równe szanse. Znam jednak przypadki, gdzie konkursy były rozpisane pod konkretnego kandydata (zazwyczaj wtedy, gdy promotorzy chcieli dalej współpracować ze swoim doktorantem). Był moment, kiedy i mnie proponowano pozostanie na uczelni w charakterze adjunkta. Odmówiłam. 

Post-doc z racji charakteru zatrudnienia (nad konkretnym projektem badawczym, który ma jakiś określony grant) jest praktycznie zawsze umową na czas określony. Nie należy jednak mylić tego z umową o dzieło czy zleceniem. Oznacza to, że podczas trwania umowy (zazwyczaj kilka lat) takiej osobie przysługują dokładnie takie sama prawa i przywileje jak osobie na umowie o pracę na czas nieokreślony. Takie samo wynagrodzenie, podatek, ubezpieczenie społeczne, dodatkowe świadczenia emerytalne, urlop wypoczynkowy, zdrowotny, macierzyński itd. Nie ma sytuacji, że 'pani w administracji zapomniała wypełnić druczek' i zapłacone będzie za dwa miesiące a nie teraz. Co więc jest nie tak? 

Właśnie ta tymczasowość zatrudnienia. Jest to szczególnie dokuczliwe dla kobiet. Kończąc doktorat kobiety mają już blisko do trzydziestki. Trudno planować rodzinę i brać dom na kredyt kiedy ich życie to generalnie tułaczka od jednego post-doca do drugiego. Często na różnych uczelniach (więc co kilka lat zmienia się adres zamieszkania) albo nawet w różnych krajach. Dodatkowo dochodzi stres związany z wszechobecną strategią 'publikuj albo giń'. Praca post-doca to w 50% praca nad obecnym projektem badawczym, 40% to pisanie podań o nowe granty, 40% to próby publikacji. Okazuje się, że nagle pracujemy wieczorami i w weekendy. Akademik jest ZAWSZE w pracy. Sytuacja niby ma się nieco lepiej kiedy chcemy uczyć, czyli mamy etat dydaktyczny a nie badawczy. 

Praca dydaktyczna pojawia się często w formie zatrudnienia na czas nieokreślony ale faktycznie taką pracę dostać jest już dużo trudniej. Znam na przykład pewnego doktora historii , który wykłada na jednym z szanowanych koledży Oxfordzkich. Co roku koledż odnawia z nim umowę.. na kolejny rok. Gdyby nie jego żona, która nie jest doktorem ale więcej zarabia i ma stałą pracę w wydawnictwie to nie mieliby domu na kredyt i nie mogliby założyć rodziny. Ale być wykładowcą w Oxfordzie to prestiż prawda? 

Okazuje się też, że sporo uczelni w Wielkiej Brytanii zatrudnia swoich wykładowców na umowy śmieciowe. Tak, tak dobrze czytacie. One się tutaj elegancko nazywają 'zero hours contracts' (czyli kontrakty zero godzin) i zazwyczaj obejmują tylko czas w semestrze. Osoby, które maja taki kontrakt zazwyczaj zarabiają mniej za taką samą pracę niż osoby, które mają normalny kontrakt dydaktyczny. 

Znam sporo ludzi, którzy mają tytuł doktora  i na własne życzenie opuścili tą wspaniałą równoległą rzeczywistość jaką jest uprawianie nauki 'na zachodzie'. Moja szefowa, doktor archeologii, spełniona pani administrator. Koleżanka z pracy, doktor astrofizyki, po 10 latach na różnych post-docach pracowała ze mną bo chciała już założyć rodzinę i dość miała tułaczki po Europie. Inna koleżanka została na post-docu w naszej macierzystej uczelni. Kontrakt na trzy lata. Zaszła w ciążę, kontrakt upłynął dokładnie w momencie gdy wjechała na porodówkę. Kontrakt się skończył, nie miała więc już prawa do urlopu macierzyńskiego. Inna miała nieco więcej 'szczęścia' bo kontrakt skończył się dopiero jak wróciła do pracy po macierzyńskim. Pobierała więc świadczenie ale nie miała już do czego wracać. Wreszcie koleżanka, która miała post-doca w Oxfordzie. Dobry wydział, wielka wolność aby realizować się naukowo, co chwila jakieś kolacyjki i rauty w togach, darmowe lancze codziennie w koledżu. Od kilku miesięcy pracuje w Ministerstwie Pracy. Dojeżdża codziennie do Londynu przez co jej zarobki faktycznie spadły (jak i czas spędzony z mężem) ale jest szczęśliwsza. 

Także jak widzicie wcale nie jest tak różowo. Zupełnie wystarcza mi, że jestem tylko skromnym administratorem i raczej nie będę panią profesor. Mam stałe dochody (siatka wynagrodzenia jest taka sama dla akademików i administratorów), bardzo dobre perspektywy awansu (każda uczelnia to wręcz machina administracyjna), mam większe perspektywy zatrudnienia (praktycznie na każdej uczelni w kraju w przeciwieństwie do akademika, który ma wybór ograniczony jego zakresem ekspertyzy), wreszcie mam umowę na czas nieokreślony, nie muszę szukać grantów aby przedłużyć moje zatrudnienie, nie mam obowiązku (uffff!) publikacji - co akurat nie znaczy, że nie mogę publikować. Minusy? Owszem, są. Na pewno moja praca cieszy się mniejszym prestiżem oraz nikt nie wysyła mnie na konferencje. Jestem też nieco ograniczona w tym co mam/mogę robić w pracy (to akurat lubię). W żadnym razie mnie to nie zniechęca, plusy zdecydowanie przeważają minusy. No może poza jednym. Bardzo chciałabym kiedyś uczyć studentów. Ale na to mam jeszcze czas. Na szczęście tytuł doktora się nie dezaktualizuje :).  

Rozdawajka powitalna wieloskładnikowa

$
0
0
Dzisiaj pierwszy Września! Czas do szkoły! Czas do pracy :) Aby osłodzić ten dzień mogę Was wreszcie zaprosić do powitalnej rozdawajki. Skoro nowy blog, nowy adres to i jakieś powitalne candy się należy.

Cukierasy są zacne tym bardziej, że tym razem znalazły się najprawdziwsze sponsorki. Rozdawajka jest wieloskładnikowa i trafi do jednej szczęśliwej osoby.


A o to, co można wygrać:


ToTem ogromnie się zachwyciłam, gdy zobaczyłam go u Asji (klik). Asja ufudnowała wzór. W chwili obecnej po Angielsku ale Polska wersja powinna być niedługo dostępna. W sekrecie powiem Wam, że ja już włóczkę na moją wersję ToTa mam ;) 

ToTo zrobione jest z włóczki Holst Noble. W związku z tym główną nagrodą jest bon na 120 zł do MagicLoopa. Czyli tyle aby nabyć potrzebne cztery motki Holsta na ten projekt (plus wysyłka). 


TupTup obiecała, że do paczki dorzuci jeszcze coś od siebie :) Oczywiście nie ma musu kupować Holsta, można wydać w MagicLoopie (klik) na co się żywnie podoba. 

Dodatkowo mam dla Was bon o wartości 50 zł do sklepu Wooly Sheep (klik) dzięki hojności Lete. 


Można sobie zamówić świetniacką koszulkę, na przykład taką:


i jeszcze coś, na przykład torebkę na robótkę. 

I jeszcze tradycyjnie kalendarz. Uwielbiam Moleskine jednakże już od dawna kalendarz papierowy przegrał z tym w telefonie, który ma tę przewagę że synchronizuje kalendarz domowy ze służbowym. Mam za to przyjemność kupowania tych terminarzy dla Was. Tym razem nie Mały Książę a 'Orzeszki' - edycja limitowana. To jest kalendarz akademicki/uczniowski więc nie trzeba czekać aż do nowego roku bo ma rozpiętość 18 miesięcy: 


Czyli podsumowując, osoba która wygra candy dostanie wzór, kupon na włóczkę, dodatkowy kupon oraz kalendarz Moleskine. Mam nadzieję, że Wam się podoba :) 

A teraz czas na mały druczek czyli zasady. Jako, że to blog na dorobku:

  • Rozdawajka jest tylko i wyłącznie dla obserwatorów bloga. Aby wziąć w niej udział należy dodać bloga do obserwowanych witryn w Google (czyli pojawić się u mnie na blogu na samym dole). Niestety, obserwowanie przez Bloglovin nie wystarczy. 
  • Aby wziąć udział w losowaniu należy zostawić komentarz pod tym postem (bardzo proszę nie zostawiać komentarzy odnośnie rozdawajki pod innymi postami). 
  • Te osoby, które mają bloga prosiłabym o wspomnienie o rozdawajce na swoim blogu i w miarę możliwości o wstawienie banerka (po raz pierwszy zrobiłam banerek, jajks!). Będzie mi miło ale to nie jest warunek aby wziąć w niej udział. 
Rozdawajka potrwa cały miesiąc do 1 października czyli do rozpoczęcia roku akademickiego. Powodzenia! 

Pierwszy listek w szalu Semele

$
0
0
Kiedy pojawił się nowy blog wiele osób napisało mi, że fajnie ale będzie im brakować starego bloga bo było tam tyle ciekawych postów. Fakt, kiedy byłam jeszcze młodą i bezdzietną dziewiarką popełniłam trochę tutoriali i tłumaczeń. Ponieważ stary blog został zakluczony postanowiłam, że z czasem przerzucę tutaj niektóre stare posty, które cieszyły się popularnością.

Na prośbę czytelniczki dzisiaj wrzucam mój najpopularniejszy post. To są instrukcje pomocnicze do wzoru na chustę Semele:


Sam wzór (również w wersji Polskiej) jest dostępny tutaj (klik). Poniżej zamieściłam instrukcje, które należy czytać z robótką w ręku i oryginalnym wzorem przed oczami (inaczej w ogóle nie mają sensu). Sama się dziś mocno zdziwiłam (szukając tego posta na starym blogu), że wyświetlono go ponad 16,000 razy (słownie, szesnaście tysięcy!!!!!!). Dla porównania, pod względem popularności na drugim miejscu znalazł się post z zaledwie czterema tysiącami wyświetleń. Myślę więc, że komuś jednak pomógł. :) Przy okazji z rozdziawioną mordką odkryłam, że kiedyś pisałam bloga bez Polskich znaków.

To tyle tytułem wstępu. Poniżej instrukcje, uzupełnione o Polskie znaki.

1. Robótka zaczyna się od provisional cast on. Nie znałam wcześniej tej metody na provisional cast on (nie mam pojęcia jak to się nazywa po Polsku), ja najczęściej używałam łańcuszka robionego szydełkiem. Przy tej metodzie używamy dwóch drutów na żyłce, ja użyłam dwóch drutów oba 4 mm ale można inne o podobnym rozmiarze. Metoda dość dobrze pokazana jest na blogu autorki szala: http://asatricosa.wordpress.com/how-to/winding-provisional-cast-on/. Nabieramy oczka tą właśnie metodą, po odwróceniu drutów (krok 7 i 8) przerabiamy od razu rząd i schematu numer 1 oraz wszystkie kolejne rzędy. W tym czasie pracujemy na jednym zestawie drutów na żyłce a drugi zestaw majta się nam na drugim końcu robótki (tam gdzie mamy 'żywe' oczka).

2. Schemat numer 1 jest ok, ma jeden ciekawy symbol, który dla mnie był nowością:


Te 'pagórki' oznaczają, że przerabiamy trzy oczka na prawo a następnie 'nakładamy' je na kolejne oczko przerobione na prawo, czyli jakby zmniejszamy o trzy oczka. Ja robiłam trochę na wyczucie, patrzyłam czy liczba pozostałych oczek mi się zgadza.

3. Po przerobieniu wszystkich rzędów schematu numer 1 mamy na 'górnym' drucie 1 oczko i 11 majtających się na drucie 'dolnym'. Ja użyłam szydełka aby nabrać 1 dodatkowe oczko na właśnie zamkniętej krawędzi (zamykamy oczka w dwóch ostatnich rzędach schematu 1 i następnie nabrałam jeszcze 12 oczek wzdłuż prawej krawędzi robótki (wkłuwając się szydełkiem w 12 oczek brzegowych).

4. Tym samym mam 14 oczek na drucie górnym i 11 oczek majtających się na drucie 'dolnym'. Teraz oba druty się spotykają: mamy w sumie 25 oczek a włóczkę jakby po środku robótki. Przerabiamy 11 oczek dyndających wg. schematu 2 zaczynając od miejsca gdzie jest czerwona strzałka (na schemacie). Wg. schematu dodajemy również parę oczek w tym rzędzie, oczka 'żywe' są zaznaczone plusami. Po przerobieniu rzędu 0 ze schematu 2 mamy już tylko jeden drut (górny), oczka dyndające zostały połączone z główną robótką. Należy pamiętać aby na końcu rzędu 0 rozwiązać supełek (zrobiony przy nabieraniu oczek).

5. Przerabiamy kolejne rzędy schematu 2 (oryginalny wzór ma dodatkowe schematy w wersji powiększonej, w tym przypadku będzie to więc schemat 2a). Na tym schemacie znów jest kilka nowości jeśli chodzi o oczka:



Te wężowate igreki oznaczają, że najpierw przerabiamy dwa oczka na prawo i z tych dwóch oczek na prawo w tym samym czasie robimy dwa oczka (czyli liczba oczek pozostaje taka sama).



Te śmieszne okularki to dwa oczka z jednego, a ta 'pieczątka' to tworzenie nowego oczka poprzez wkłucie się w nitkę pomiędzy dwoma oczkami.

6. I jeszcze jedna uwaga. Jak zaczynamy klin ściegiem gładkim prawym to dodajemy 1 oczko w każdym prawym rzędzie (potem w co drugim prawym rzędzie) po stronie 'grzywki' z liści w następujący sposób: we wzorze mamy przed sobą oczko, które po lewej stronie zostało przerobione (2 o. razem na prawo) więc jest to oczko lewe (po prawej stronie) w 'podwójnym szaliku' dodajemy oczko wkłuwając się w jeden z tych 'szalików'. Całkiem innowacyjna ta metoda.

Uffff! Domyślam się, że brzmi to jak jakaś chińszczyzna ale jestem pewna, że z robótką w ręku może wiele spraw wyjaśnić. Znam angielski ale czytając wzór osobiście musiałam się nieco nagłowić co autor miał na myśli. Dopiero jak już zaczęłam robić to jakoś poszło, czytając wzór wcześniej nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.

Urządzamy - Szop(k)a

$
0
0
Czas na kolejną odsłonę zmian w naszym domu a konkretnie w ogrodzie. Otóż od tygodnia mamy szopę!!! W zasadzie to chyba jednak szopkę bo jest bardzo mała jak na szopę, ma tylko 1.2 m szerokości.

Mogłabym spokojnie napisać całą odę do szopy ale ograniczę się jedynie do krótkiego wstępu. Otóż musicie wiedzieć, że szopa jest podstawowym i niemal obowiązkowym wyposażeniem Angielskiego ogrodu. Głównie spowodowane jest to tym, że domy są małe a ogrody często (relatywnie) dość spore. Mnogość i różnorodność szop jak i ich zastosowanie są niemal nieograniczone. Są więc zwykłe szopy na narzędzia ogrodowe, są szopy męskie warsztaty oraz damskie pokoje kraftowe (albo do jogi). Są szopy gdzie można urządzić studio tańca albo legowisko z otworem w dachu do oglądania gwiazd. Są szopy gdzie można urządzić domowe biuro, pracownię malarską a nawet prywatny pub. Anglik ma takiego fioła na punkcie swojej szopy jak Polak na punkcie altany na ogródku działkowym. No, to chyba kumacie czaczę :)

No to co się działo ostatnio w ogrodzie?

Otóż jeśli pamiętacie najpierw było to:



Już w pierwszym tygodniu naszego mieszkania w nowym domu rozpadł nam się kawałek płotu więc wstawiliśmy 'plombę', którą potem pomalowałam na szaro. 

Tej wiosny rozpadł nam się kolejny kawałek a za nim ukazało się niezłe rumowisko:



Fachowcy, którzy robili nam rynny usunęli gruzy i wstawili nowe panele. Kilka tygodni temu również i je pomalowałam na szaro (niestety nie mam zdjęcia).


Następnie z marketu budowlanego przyjechało to: 


A chwilę potem pojawili się panowie aby nam zrobić betonową wylewkę pod szopę: 



Zwróćcie uwagę na szopy sąsiadów (wcale nie przesadzałam na wstępie). 


Wreszcie panowie z Amazona dostarczyli szopę. Nie jesteśmy ogrodnikami, podjęliśmy decyzję, że kupimy szopę plastikową. Jest zdecydowanie łatwiejsza w utrzymaniu (malowanie sezonowe szopy jakoś nas nie rajcuje) i łatwiej ją rozebrać gdyby nam przyszło do głowy zabrać ją ze sobą przy sprzedaży domu. 

Budowa szopy zajęła nam niecałe trzy godziny. Mąż i teść budowali a ja czytałam instrukcje i kierowałam frontem robót. Śmiem twierdzić (opinia poparta doświadczeniem), że bez mojego dyrygowania czas budowy szopy wydłużyłby się wykładniczo :) 

A tak wygląda nasza gotowa szopa:







Duży plastikowy pojemnik na utensylia ogrodowe obecnie znajduje się pod kuchennym oknem. Na razie nam tam nie przeszkadza:


Teraz możemy się wreszcie poczuć jak prawdziwi Angielscy właściciele domu bo mamy własną szopę. Jednym słowem, można odetchnąć z ulgą ;) 

Oczywiście chyba nie muszę mówić, że potrzeba szopy wzięła się z tego, iż mała P. powoli wyrasta ze swoich niektórych gadżetów a chcemy je zachować 'na zaś' dla ewentualnego rodzeństwa. 

Wrzesień to dla nas trudny miesiąc. Mała P. poszła do żłobka, mąż wrócił do pracy, dwa dni w tygodniu mieszka z nami teściowa, która opiekuje się dzieckiem. Zmieniła nam się rutyna, uczymy się całą trójką nowego układu tygodnia. Dlatego też, realizacja kolejnych projektów wnętrzarskich została przeniesiona na Październik. Ale wtedy to naprawdę będzie się działo…. no i nareszcie w środku ;))) 

Dziewiarski apdejt

$
0
0
Dużo się dzieje w związku z czym trochę mnie mniej na blogu. Ale za to dziewiarsko się posuwam do przodu. Ślubne bolerko nabiera kolejnych kształtów. Zaraz będzie gotowe do drugiej i ostatniej przymiarki. Na dzień dzisiejszy prezentuje się tak:


Kadłubek jest już zszyty a większość nitek pochowana. Zrobiłam też plisę przy karku, zostały mi tylko listwy z przodu. Zrobiłam też jeden rękaw do główki i sfastrygowałam. Jak skończę listwy to znów zabiorę je do pracy do przymiarki. A potem już cała na przód. Mam motywację aby je wreszcie skończyć bo ciągnie się za mną ten projekt już dobre cztery miesiące (!). A w kolejce mam już dwa projekty i nie mogę się doczekać, aż wreszcie będę się mogła za nie zabrać (jak wiecie nie lubię mieć na drutach więcej niż jeden projekt). 

Mam już Holsta na moje ToTo:


Moje, w przeciwieństwie do oryginału będzie tylko dwukolorowe. Ten ciemny szary na zdjęciu wyszedł dość jasno. Tak naprawdę jest prawie czarny. To będzie pierwszy projekt dla mnie od czasu 'ostatniego swetra', który zrobiłam jeszcze w ciąży. 

Ale oczywiście dla małej P. też musi coś być. Mój wybór padł na Goldilocks, projektu Lete po tym jak przypomniała mi o jego istnieniu Monika (klik). Zakupiłam na nią oryginalną włóczkę, nawet w tym samym kolorze bo jak wiecie mam fazę na żółty:


Patrzę sobie na zdjęcie Agnieszki w tym wzorze i wraca mi nadzieja, że małej P. też kiedyś włosy urosną :)))). 

A co poza tym? W pracy dużo biegania, w domu dużo biegania, do tego kolejna chałtura. W sumie to nie wiem jak się nazywam. Dzisiaj miałam dzień urlopu, który całkowicie zszedł mi na chałturzeniu (no i troszkę chałupę ogarnęłam). Poranne wstawanie daje mi się coraz bardziej we znaki, czemu o 5:40 jest jeszcze ciemno? ;) 

A tydzień temu czyniłam dobro. Spotkałam się z młodą dziewczyną, która chce zdawać w tym roku na Oxford, a która na co dzień jest uczennicą mojego liceum. Była w Oxfordzie na kursie językowym, skontaktowała się ze mną (to pokłosie mojej wizyty w liceum wiosną) więc zaprosiłam ją na lancz oraz zabrałam na wydział, który ją interesuje. Dałam garść dobrych rad i będę ją wspierać. Fajna dziewczyna, na kurs zarobiła sobie pracując w McDonalndsie. Jest mądra, ambitna, zdeterminowana. Aż taka niedzisiejsza (bo wiadomo, ta dzisiejsza młodzież!). Będę za nią trzymać kciuki. 

Życzę Wam miłego tygodnia. Ah no i oczywiście przypominam o rozdawajce (klik). Losowanie już naprawdę niedługo, z użyciem mojej osobistej sierotki (mąż został zdetronizowany). 

Mieszkanie dla studenta

$
0
0
Początek roku akademickiego zbliża się wielkim krokami to i temat na czasie. Może właśnie wracacie na uniwerek, albo Wasze dzieci właśnie zaczynają swoją przygodę z wyższą edukacją i wakacje spędziliście szukając dla nich odpowiedniego lokum? Jakoś tak wzięło mnie na wspominki moich czasów studenckich i miejsc, w których przyszło mi mieszkać.

Kraków

Moje pierwsze mieszkanie studenckie było chyba najbardziej luksusowe. Otóż moi rodzice wynajęli mi kawalerkę. Mieszkanie było położone w super miejscu, przy rondzie Mogilskim, dwa przystanki tramwajowe od Plant. Kawalerka należała do państwa R. Państwo R. mieszkali ścianę obok a kawalerkę kupili dla córki. Nastolatka mieszkała jeszcze z nimi a kawalerka była wynajmowana do czasu kiedy mała będzie się tam mogła przeprowadzić. Mój tata zapłacił panu R. czynsz do marca, czyli z góry za sześć miesięcy. Państwo R. się ucieszyli bo za taką większą sumę wymienili w kawalerce okna na plastiki, zainstalowali mi telefon a w drzwiach zamek Gerda.

Mieszkało mi się tam super!!! Czasem w kawalerce dokarmiałam zupą pomidorową studentów wydziału telekomunikacji AGH, spotykaliśmy się też z kolegami ze studiów przy whisky aby zrobić projekt napędu do przenośnika taśmowego (tak, to były czasy kiedy planowałam być inżynierem). Łazienka była bardzo skromna, na podłodze lastryko, piecyk gazowy chyba był prototypem zaprojektowanym przez pana Junkersa (ale był szczelny co wprawiło w osłupienie pana z gazowni 'One nigdy nie są szczelne!!') a w kącie stała pralka Frania. Moja mama kupiła mi wtedy pralkę automatyczną. I z tą pralką przeprowadzałam się potem wiele, wiele razy :).

Kiedy wróciłam do Krakowa po świętach spędzonych w domu zauważyłam, że mieszkanie było 'ruszone'. Jakaś plama na poduszce, cień do powiek w łazience niewyjaśnionej proweniencji, brak płyty CD z mojej kolekcji itd. Zapytałam więc Panią R. a ona na to zupełnie spokojnie, że córka razem z koleżanką szykowały się w moim mieszkaniu do Sylwestra. Nie wiem czemu nie zrobiłam awantury, że niby jakim prawem. Pani R. sprawiała wrażenie, że to zupełnie normalna rzecz. (Tutaj muszę dodać, że nie miałam z właścicielami żadnego bliższego kontaktu, a ich córkę widziałam na oczy może raz). Poprosiłam tylko aby moja płyta się znalazła i tak się stało. Za to miesiąc później przyszedł rachunek telefoniczny podejrzanie wysoki (szczególnie, że byłam dwa tygodnie poza domem). Po pobraniu bilingu z Netii okazało się, że telefony z mojego mieszkania były wykonywane…. każdego dnia mojej nieobecności (!!!). Oznacza to, że młoda panna R. balowała w moim mieszkaniu przez bite dwa tygodnie. Nie wiem czemu nie zrobiłam awantury. Pogadałam z Anią po cichu, mała przyszła zapłaciła bez słowa i podziękowała, że nie powiedziałam rodzicom. (Tutaj muszę dodać, że państwo R. byli już dość wiekowo zaawansowani. Ania musiała być późnym dzieckiem. Nie za bardzo chyba sobie radzili z jej trudnym wiekiem).

W lutym, kiedy okazało się, że nie będę jednak inżynierem postanowiłam, że wyprowadzam się do Warszawy. Zapytałam się wiec pani R. czy możliwy jest zwrot czynszu za miesiąc marzec. Pani R. odmówiła w związku z czym zostawiłam praktycznie wszystkie swoje rzeczy w kawalerce. W Warszawie parę tygodni mieszkałam kątem u mojego chłopaka szukając w tym czasie odpowiedniego lokum. Pod koniec marca byłam gotowa do przeprowadzki. Kiedy wróciłam do Krakowa to okazało się, że moje (przypominam, czynsz zapłacony do końca marca) mieszkanie przedsiębiorcza Pani R. wynajęła już jakimś dwóm studentom (z moimi rzeczami w środku ma się rozumieć i bez żadnego porozumienia ze mną). Nie wiem czemu nie zrobiłam awantury….

Warszawa

W zasadzie nie szukałam nowego mieszkania zbyt długo. Czynsze w Warszawie oczywiście były wyższe niż w Krakowie więc tym razem budżet przewidywał samodzielny pokój w mieszkaniu (zamiast kawalerki). Podczas poszukiwań znalazłam pokój w piwnicy willi na Sadybie. Pokój miał malutkie okienko pod sufitem więc typowa piwnica za to miał aneks kuchenny z mikrofalą. Nie wiem jak można by gotować w takim malutkim pokoiku z tak malutkim oknem. Byłam też w mieszkaniu, gdzie co prawda był dostępny pokój jednoosobowy, za to w kolejnych pokojach mieszkało chyba z sześć osób. Jak to określił mój chłopak 'Pozabijalibyście się o własne bąki'.

W sumie stanęło na mieszkaniu w bloku, na ósmym piętrze przy Sadach Żoliborskich. Mieszkanie trzypokojowe, w największym pokoju para, w środkowym jedna dziewczyna, w łazience miejsce na moją pralkę. Wszyscy poza mną pracujący, a nie uczący się. W moim pokoju najbardziej podobało mi się duże łóżko z podwójnym materacem. Wynajęłam pokój od dziewczyny, która pracowała w TVP. Dzięki niej 'zagrałam' w reklamie Wedla. Biorąc pod uwagę moje talenty aktorskie jestem pewna, że mnie wycięli. Dziewczyna zapomniała mi za to powiedzieć, że oprócz czynszu muszę jeszcze zapłacić 900 zł zwrotnej kaucji. Płaciłam jej tą kaucję w trzech miesięcznych ratach. Jak nadszedł czas przeprowadzki to okazało się, że duże podwójne łóżko zniknęło z mojego pokoju a zamiast niego pojawił się jednoosobowy niesamowicie zapadnięty tapczan. Okazało się, że to współlokatorka postanowiła skorzystać z okazji. Na szczęście jeden telefon do poprzedniej mieszkanki pokoju pomógł wyprostować sprawę i łóżko wróciło na swoje miejsce.

Mieszkanie należało do znanego profesora filozofii. Po czynsz przychodził co miesiąc osobiście. Trzeba było wtedy chować rzeczy Grzesia (który mieszkał w Magdą w największym pokoju) bo obowiązywały nas zasady, że żadnych mężczyzn. Za każdym razem Pan P. mówił, że on biznesu na tym całym wynajmowaniu nie robi bo płaci od tego taki ogromny podatek, że ho ho. Przez przypadek wyszło później, że w spółdzielni dalej jest tam zameldowana jego rodzina i liczniki są płacone od innej liczby mieszkańców. Wątpię aby Pan P. płacił komukolwiek jakieś podatki. Ze współlokatorami dogadywałam się spoko poza Magdą. Brakowało jej nieco inteligencji emocjonalnej, generalnie jeśli coś nie było po jej myśli to była wielka awantura. Absolutnie żadnych hamulców. Niestety zadziałało prawo Merfiego więc jak na przykład wychodziłam na noc, to przez przypadek wzięłam ze sobą jej szczoteczkę do zębów a nie swoją. Albo przez przypadek wygadałam się panu P, że ona wychodzi niedługo za mąż (co podobno było tajemnicą ale nie było instrukcji, żeby nie mówić).

Jak Magda z Grzesiem się pożenili to wyprowadzili się do swojego mieszkania. Na ich miejsce wprowadziła się koleżanka drugiej współlokatorki a poza tym jej siostra zaczęła studia w Warszawie i pomieszkiwała trochę z nami. Trochę później przez przypadek dowiedziałam się, że dziewczyny w kreatywny sposób podzieliły się czynszem. Do tej pory każdy pokój płacił jedną trzecią. Okazało się, że ja płaciłam jedną trzecią a one pozostałe dwie trzecie podzieliły między siebie. Wyszło na to, że 'nowa' z pokoju obok płaciła mniej niż ja. Ale to chyba dobrze. Dziewczyna pracowała jako bibliotekarka i naprawdę ledwo wiązała koniec z końcem.

Pewnego dnia dziewczyny postanowiły, że chcą się wyprowadzić bo znalazły tańsze mieszkanie. Problem w tym, że chciały wyprowadzić się już teraz co oznaczało stratę połowy kaucji (brak trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia). Obiecały, że jeśli wyprowadzę się razem z nimi, to one pokryją moją stratę ale tak się nigdy nie stało. Za to znalazły mi nowe mieszkanie i super współlokatorkę.

Tak oto przeprowadziłam się na mój ukochany Ursynów. A dokładnie na pasaż Natoliński przy samiutkim metrze. Dwupokojowe mieszkanie należało do Ewci, było po lekkim liftingu i w łazience brakowało pralki. Dodatkowo, na ulicy Małej Łąki, trzy kroki dalej mieszkał mój chłopak. Mieszkało nam się razem bardzo fajnie pomimo, iż Ewcia była z przeciwległej frakcji politycznej. Pokłóciłyśmy się tylko raz, jak nie chciała iść zagłosować za wejściem Polski do Unii.

Po jakimś roku mój chłopak kupił mieszkanie, na tej samej ulicy co mieszkanie Ewci :). Postanowiliśmy zamieszkać razem. Nie wiedziałam jak jej o tym powiedzieć, martwiłam się jak to przyjmie a ona tymczasem bardzo się ucieszyła. Podejrzanie trochę za bardzo ;) Myślałam, że fajnie nam się razem mieszkało ale może jednak nie? W każdym razie Ewcia nie szukała nowej współlokatorki czyli może po prostu wolała jednak mieszkać sama (i tej wersji będę się trzymać).

Moje trzecie warszawskie mieszkanie było bardzo luksusowe. W całkiem niezłym stanie, duży salon, kuchnia ze stołkami barowymi, sypialnia i osobna pracownia. Mieszkało nam się tam cudownie aż do naszego rozstania spowodowanego moim wyjazdem do Anglii.

Colchester

Jakoś tak się złożyło, że będąc w Polsce studentką jakoś nigdy nie mieszkałam w typowo studenckim mieszkaniu (Ewcia co prawda była studentką ale zaoczną a na co dzień pracowała w szkole). Tym razem trafiłam do akademika i wreszcie mogłam posmakować prawdziwego studenckiego życia. I muszę przyznać, że w porównaniu do Polskich akademików było to życie luks. Już kiedyś o tym pisałam, więc stałych i uważnych czytelników proszę o wyrozumiałość. Mój akademik był najtańszy jaki mógł być co oznaczało, że na kampus miałam mały spacerek. Nasze lokum to było jakby mieszkanie, cztery pokoje (jednoosobowe), plus wspólna kuchnia i łazienka. W jednym ja, w drugim Greczynka, w trzecim Niemka, w czwartym Włoszka. W tygodniu codziennie rano przychodziła pani sprzątaczka posprzątać nam kuchnię i łazienkę (więc nie było kłótni, czyja kolej myć kibel). W tygodniu codziennie przychodził też pan, który wyrzucał nam śmieci. Jedyne co należało do naszych obowiązków to pozmywać po sobie (zmywarki niestety nie było ;). Teraz tak sobie myślę, że ta obsługa to nie był chyba znowuż jakiś luksus tylko patent uniwerku aby akademiki nie zarosły brudem ;). W każdym razie z tego okresu mam najpiękniejsze studenckie wspomnienia a przyjaźnie, które się wtedy zawiązały okazały się trwałe. To był czas wielkich imprez, rozmów do rana, beztroski!!!

York

Teoretycznie nie byłam już studentką ale moje pierwsze lokum w Yorku traktuję jeszcze jako lokum typowo studenckie. Dostałam tam pracę zaraz po studiach a ponieważ nikogo nie znałam to pomyślałam sobie, że fajnie byłoby wynająć pokój we wspólnym domu i w ten sposób nabyć nowych znajomości. I tak zamieszkałam 'z dzieciakami'. Do dziś zastanawiam się jakim cudem wytrzymałam tam ponad półtora roku. Dom miał cztery sypialnie, wszystkie niby z podwójnymi łóżkami ale jedna była taka mała, że w zasadzie mieściło się tam tylko łóżko (no ale podwójne). Jedna sypialnia była dość pokaźnych rozmiarów. Dom posiadał dodatkową toaletę u góry. Na dole był salon oraz kuchnia. Do łazienki trzeba było przejść przez oba te pomieszczenia co nie było idealne, kiedy mieliśmy jakiś gości a trzeba było się wykąpać itd.

Pojechałam obejrzeć dom, który wtedy miał tylko jedną lokatorkę. Duża sypialnia była zarezerwowana dla pary, która miała się wprowadzić niedługo po mnie. Do wyboru miałam więc dwa pokoje i wybrałam tą nieco większą sypialnię. Kiedy przyjechałam do Yorku z całym moim studenckim dobytkiem nikogo nie było w domu, za to wyglądało jakby ktoś właśnie się wprowadził do 'mojej' sypialni. Hmm. Ponieważ nie było nikogo, kto by mi to wyjaśnił pościeliłam sobie w największej sypialni i pomyślałam, że poczekam do rana z wyjaśnieniem sytuacji. Rano na dole w salonie znalazłam śpiącą pokotem bandę Angielskiej młodzieży 'emo'. Okazało się, że do 'mojej' sypialni dzień wcześniej wprowadziła się koleżanka lokatorki numer jeden. Lokatorka numer jeden miała też amnezję i nie pamiętała, że to ja wybrałam ten pokój. Dziewczyny poszły do kuchni się naradzić. Wróciły rozpromienione, że podjęły decyzję i mogę się wprowadzić do największej sypialni. Podziękowałam grzecznie za zgodę szanownej samozwańczej komisji lokatorskiej ale doszłam do wniosku, że pozostawienie najmniejszej sypialni parze byłoby świństwem.

W Halloween (podobno najważniejsze święto dla subkultury emo) współlokatorka numer jeden i współlokatorka numer dwa wyprawiły wielkie przyjęcie natomiast nasza pozostała trójka próbowała przeżyć zabarykadowana we własnych pokojach. Następnego dnia przyjechała właścicielka domu i wywaliła obie dziewczyny na zbity pysk. Tu i teraz! (okazało się, że zalegały z czynszem a wielkie party przepełniło czarę goryczy). I tym samym dostałam pokój po współlokatorce numer jeden :). Generalnie jednak mieszkanie z dzieciakami dało mi się we znaki. Musiałam ich uczyć wszystkiego od podstaw, na przykład skąd się bierze papier toaletowy i że należy po sobie pozmywać.

Po tym jak emo się wyprowadziły co chwila zmieniali nam się lokatorzy. I tak poznałam Shonę, która sprowadziła się do Yorku bo dostała nową pracę. Któregoś dnia Shona zabrała mnie ze sobą na pracowy wieczorny wypad do pubu. I tak poznałam swojego przyszłego męża :)

W końcu doszłam do wniosku, że zarabiam całkiem niezłe pieniądze i mogę sobie wynająć samodzielne mieszkanie. Z przyszłym mężem nie planowaliśmy mieszkać razem ale pewnego dnia poszliśmy do sklepu i kupił sobie nowy telewizor. Wstawił go do mojego mieszkania i samo jakoś tak wyszło. A potem to już były same nudne mieszkania bo przestałam być studentką.

Ufff! A kto dotrwał do końca tego posta ten ma szóstkę z pierwszego kolokwium :)

p.s. jeśli nie wiecie co to jest to emo to jest to młodzież, która wygląda mniej więcej tak:


Wyniki rozdawajki!!!

$
0
0
Dzisiaj pierwszy Października więc zgodnie z obietnicą czas na wyniki powitalnej rozdawajki wieloskładnikowej….


...niestety nie zdawałam sobie sprawy, że ten dzień wypada w środku tygodnia :( logistyka mnie pokonała. W związku z czym na rozdawajkę można się jeszcze zapisywać do jutra (piątku) wieczorem (klik). W piątek wieczorem wyniki zostaną przekazane komisji losującej w celu przeprowadzenia losowania. Na wyniki zapraszam w weekend. Najpewniej w niedzielę. Za niedogodności przepraszam.

...ale Was  w konia zrobiłam tym postem co? hi hi hi ;)

Wyniki rozdawajki - na serio i prawie na żywo ;)

$
0
0
Dzisiaj będzie krótko i węzłowato, proszę obejrzeć wyniki losowania:


Zwyciężczynię bardzo proszę o kontakt na maila w celu dogadania szczegółów.
Pozdrawiamy, Pimposhki dwie! :)))



Short #2

$
0
0
Cudnie było dziś spacerować po Oxfordzie (tj. biec na drugi koniec miasta na spotkanie). Zaczął się rok akademicki. Brukowane alejki przy koledżach, zawsze puste, zapełnione samochodami. Z samochodów rodzice wyciągają studenckie bibeloty. Na ulicach młodzi ludzie suną chodnikiem z nową kołdrą albo poduszką. Same koledże w odświętnych barwach, ubrane w transparenty 'Witajcie!'. I obok tabliczka, że koledż dziś zamknięty dla turystów. Bo dzisiaj jest przecież święto. Święto dla nieco ponad trzech tysięcy świeżutkich studentów, którzy właśnie rozpoczęli studia na jednej z najlepszych uczelni świata! Wśród nich, statystycznie dziesięciu Polaków. Ależ ja im zazdroszczę!!!
I łezka zakręciła się w oku…  
Viewing all 340 articles
Browse latest View live